Olga Tokarczuk dostała Nobla, a ja pamiętam – to będą jakieś późne lata 90. i początek następnej dekady – jak mama, po tym, jak ja i moje czworo rodzeństwa już trochę podrosło, wróciła nagle do czytania i przez pewien czas wciąż czytała, z reguły po kolei różne książki jednego pisarza i potem następnego – tak, jak mama zwykła robić różne rzeczy, a więc z wielkim zapamiętaniem. Brzmią mi wciąż jeszcze w uszach pierwsze nazwiska pisarzy, którzy, jak się przekonywałem – choć to nie ja czytałem; ja prawie nic wówczas nie czytałem, w każdym razie nie powieści – którzy to pisarze naprawdę byli władcami dusz, fascynowali, porywali: na przykład Canettiego, Hrabala, Nabokova – i właśnie Tokarczuk. Ta ostatnia zajmowała na liście miejsce szczególne jako chyba jedyna wśród tych autorów kobieta, do tego żywa i nasza, Polka, z tego samego krajobrazu wzięta, mieszkająca na tych samych osiedlach. Pamiętam okładki jej powieści, częściowo wydawane jeszcze przez wydawnictwo (zdaje się, że jej własne) Ruta z Wałbrzycha – pamiętam nazwę tego wydawnictwa i różne tytuły książek: Prawiek i inne czasy, Dom dzienny, dom nocny, Podróż ludzi księgi. I to wszystko na tle bloków a potem szeregowych domków, w atmosferze chaotycznego, intensywnego i przeszczęśliwego jednocześnie późnego dzieciństwa, pośród zbyt wielu emocji, problemów z zasypianiem i bólów głowy, nieczystych fantazji i rodzącej się pobożności, obok spraw szkolnych i domowych, wakacji nad morzem i pierwszych dalszych wyjazdów, hip-hopowych kaset, łączeniu się z internetem przez kabel telefoniczny, wycieczek do hipermarketu i kościoła, śmierci dziadka, zaginięcia i odnalezienia siostry, kocich chorób i zgonów. I teraz to wszystko zdało się nagle, w jakimś sensie, choć chyba tylko w mojej głowie – ten mój, nasz „polski los” zdał się nagle otrzymać Nobla. Nie żebym coś Tokarczuk sam czytał, ale teraz dostałem od rodziców Biegunów, przeczytam.
Tymczasem zaciekawiło mnie przemówienie noblowskie innego laureata, Petera Handkego. Czy je tutaj streszczać? Przypomina mi się Jacek Gutorow i jego słowa, że gdyby literaturę dało się przetłumaczyć na filozofię, to nie byłaby do niczego sama w sobie potrzebna. Przemowa Handkego jest bardzo literacka, co oznacza, że oprócz jakiegoś może dającego się wyekstrahować i streścić przesłania ma ona również pewną wieloznaczność, ma rytm, realizuje pewne cele za pomocą formy, nie treści – czasem nawet za pomocą samego brzmienia słów. Tego wszystkiego nie uda mi się oczywiście tutaj oddać. Ale przecież nawet jeśli literatura nie jest po to, żeby ją streszczać, to od początku jest chyba także po to, by ją przeżywać i komentować. A więc spróbujmy.
Wplecione w przemowę długie cytaty z poetyckiego dramatu Handkego Über die Dörfer kreślą pewien duchowy program, nie do końca chrześcijański albo chrześcijański na dość radykalnie apofatyczny sposób, w każdym razie jednak tak czy inaczej wart opisania, nawet jeśli momentami osuwający się w sentencje nieco banalne. Jest to program „demystyfikacji”, ale takiej, która odsłania „Jedną Tajemnicę”. Rozumiem to – w świetle również innych, bardziej jednoznacznych fragmentów – jako nawoływanie do wyzbycia się kojących iluzji i zbyt prostych nadziei (nadziei na przykład na to, że skończą się wojny i inne nieszczęścia, albo że znajdzie się jakiś stały, niezmienny punkt odniesienia), pozostawanie jednak przy tego rodzaju wierze i radości, których nie są w stanie zmącić żadne doczesne katastrofy i brak materialnego fundamentu. „Kalkulując i wiedząc, zmierzajcie ku niebu”. Trudno jednak powiedzieć, na ile źródłem tej wiary i radości ma być zaufanie „niebu” chrześcijaństwa. Coś takiego pewnie można wyczytać, ale zdaje się, że dla Handkego jednak tym źródłem jest przede wszystkim – co nie znaczy, że to się z wymiarem religijnym całkiem wyklucza – pewna postawa podmiotu: odwaga, charakter, wrażliwość, wdzięczność, pogodzenie z trudami życia i przemijalnością, poczucie własnej godności, otwarte oczy i serce, świadomość wartości każdego najbardziej nawet ulotnego piękna i każdej najkrótszej manifestacji dobra: „Błogosławiony niech będzie każdy pocałunek, jakkolwiek ulotny”. W zasadzie to jest Herbertowskie Przesłanie Pana Cogito: czasem podobieństwa są wręcz zaskakujące i ogólnie, tak, jest to wezwanie by „iść wyprostowanym”. Handke pisze: “Udowodnij, przy użyciu dostępnych ci środków, ludzki sprzeciw!”. Jest w tym programie też niewątpliwie coś z Heideggera (trudno powiedzieć, czy na zasadzie wpływu, czy po prostu przypadkowego podobieństwa), bo i apofatyzm, i pewien zimnokrwisty realizm, i mistyka natury przy jednoczesnej niechęci do technologii, i to poczucie godności czy nawet dumy (czy nawet pychy?), i kult poezji, i indywidualizm, i wreszcie lokalizm („Wy ludzie stąd: wy macie władzę”), choć ten ostatni, może inaczej niż u Heideggera, połączony jest z przygodą i włóczęgostwem (powtarzane jak refren słowa: „Wędruj po wsiach”). Handke celebruje, na postmodernistyczną modłę – a może mistyczną? – niestałość i zmienność: świata i własnej jaźni. Nawołuje do gubienia się, doświadczania czegoś, a potem zapominania na powrót („Patrz na cud i zapomnij go”), do ponoszenia porażek, do doświadczania przeczuć i iluzji. Chodzi, pomimo jednoczesnej pochwały buntu i charakteru, o bycie podmiotem wrażliwym aż do granic i na tyle lekkim, by móc, gdy się chce, płynąć z prądem – natury, losu, duchowej atmosfery, zmysłowej prawdy i zmysłowego złudzenia, które też ma w sobie jakąś ulotną prawdę (prawdę danej chwili). Ta pochwała wrażliwości i zmienności przybiera w jakimś sensie formę ewangelicznej pochwały życia chwilą obecną i dniem teraźniejszym, a także pracą, która na ten czas została przypisana: „Błogosławiony dzień jest teraz. Pracując wydajnie, możesz to odczuć”. A więc jest tu i francuski myśliciel-poeta Charles Péguy (znów: czy dlatego, że wpłynął na Handkego, czy przypadkiem?); jest on również w stosunku do powtarzalności jako czegoś potencjalnie dobrego, nadającego formę życiu. Ta powtarzalność – powtarzalność z modyfikacją – pojawia się szczególnie w wezwaniach Litanii Loretańskiej do Maski Boskiej, której fragmenty Handke recytuje (po słoweńsku, czyli w języku matki, zmarłej samobójczą śmiercią).
Swoją drogą, matka pojawia się w przemowach i Tokarczuk, i Handkego. W obu pojawia się też wezwanie do czułości w patrzeniu na świat (Tokarczuk: „Literatura jest zbudowana na czułości wobec każdego innego od nas bytu”), a także świadomość, że „ze światem jest coś nie tak”. Tylko że Handke zdaje się mówić: ze światem zawsze będzie coś nie tak, jedyne co można zmienić, to naszą własną, jednostkową postawę wobec tego świata: „Dopóki nie poczujecie radości, nie będzie dobrze na świecie”. To program bardziej „prawicowy” (ale w samotniczym, włóczęgowskim, egzystencjalistycznym, Heideggerowskim wydaniu), niż „lewicowy”, „społeczny” program szukania nowych narracji proponowany przez Tokarczuk. Nie mówię, że odpowiedź Handkego mi koniecznie lepiej pasuje – jeśli chodzi o ten kontrast samotność-wspólnota wybieram chyba Tokarczuk, a ogólnie najlepsza byłaby jakaś synteza obu podjęść. Ale pasuje mi jego mała skala i szacunek dla intymności: program Handkego w większym stopniu wyrażony jest w języku nazw własnych, przez odwołanie do konkretnych nazw miejsc, konkretnych wydarzeń, konkretnych osób, w tym osób z najbliższej rodziny (Handke praktykuje swoisty kult przodków, kult rodziny i kult ziemi rodzinnej, choć jednocześnie, podkreślmy znów, jest samotnikiem, który próbuje jakoś uciec przed swoimi korzeniami – z tego chyba napięcia rodzi się znaczna część jego twórczości). W przemowie Handkego ważne są konkretne słowa (w tym słoweńskie i szwedzkie), które nie zostają przetłumaczone na niemiecki, bo tłumaczenie zakłada możliwość wyrwania z partykularnego kontekstu, a o tenże właśnie kontekst chodzi.
Ale ten partykularyzm przy odrzuceniu uniwersalizmu nie jest oczywiście całkiem niewinny, zwłaszcza, że u Handkego czasem sprowadza się do subiektywizmu: do absolutyzowania własnej perspektywy, własnych odczuć, własnych duchowych i psychicznych zagmatwań, w tym nieuleczalnej nostalgii tułacza – czasem ma się wrażenie, że bez próby konfrontowania tych elementów z racjami rozumu, a choćby i z odczuciami innych. Alain Finkielkraut, komentując esej Handkego (z 1991), w którym ten sprzeciwiał się niepodległej Słowenii (mimo iż Słowenia była w jakimś sensie jego duchową ojczyzną), zauważa, że cały argument Handkego właściwie kończy się na zdaniu: „Dla mnie Słowenia zawsze przynależała do Wielkiej Jugosławii”, z akcentem na „dla mnie”. Ale ciekawa rzecz: celem szkicu Finkielkrauta jest obrona „małych państw”, ich prawa do samostanowienia i przywołuje on w tym celu fragmenty antynazistowskiej książki André Suarèsa z lat 30., w których jest mowa o małych państwach „skrojonych na ludzką miarę” i Bogu, który „stworzył człowieka, nie tłum”. I tu przecież jakoś jednak wraca Handke, z jego przywiązaniem do ludzkiej skali i skupieniem się na jednostce i małych wspólnotach – a nie na masie.
Moją pierwszą reakcją na prasowe artykuły o nagrodzie dla Handkego, a były to artykuły, np. ten w „Guardianie”, w całości skupiające się na kontrowersjach wokół jego postawy wobec wojny w byłej Jugosławii, był sprzeciw, opór – nie wobec nagrody, ale treści tych artykułów, zwłaszcza, że w tym samym czasie przeczytałem ciekawy opis jego ogromnego literackiego dorobku na stronie noblowskiej (nikt chyba nie wydał tylu książek). Myślałem: nawet jeśli jakaś, mała, część tych książek traktuje o Jugosławii, a pewne fragmenty – krótkie – tych książek są skandaliczne, błędne, krzywdzące, złe (mówi się o negowaniu przez Handkego prawdy o masakrze w Srebrenicy, choć istnieją różne interpretacje niejednoznacznych słów pisarza), to przecież wypadałoby chociaż napisać coś o reszcie jego dzieł, o tym, jakie tematy tam są przepracowywane i w jaki sposób, może też o biografii, może o złożonej historii ziem (pogranicza niemiecko-słoweńskiego), z których pochodzi, może o awangardowych nurtach literackich, w których się obracał, i ideologii buntu, w którą się swego czasu wpisywał czy jakoś nadal wpisuje. Wydawało mi się, że w tych artykułach nie ma dostatecznego szacunku dla jego pracy – a także, ogólnie, dla zawiłości świata i ludzkiego życia. Ale później natrafiłem na teksty w niejakim „Intercepcie” niejakiego Petera Maasa, dziennikarza śledczego specjalizującego się między innymi w wydarzeniach w Bośni – artykuły bardzo wobec Handkego krytyczne, ale podparte pracą: wczytaniem się w Handkego (przynajmniej w jego rzeczy jugosławiańskie), przy jednoczesnych podróżach, sprawdzaniu poszlak, źródeł. Ta krytyka (a Maas idzie w tej krytyce najdalej ze wszystkich, zarzucając Handkemu jawne negowanie ludobójstwa i brak współczucia dla ofiar) mnie do pewnego stopnia przekonywała, bo stała za nimi praca – i jednocześnie, większe niż u Handkego, choć może też niedostateczne, dążenie do obiektywizmu, do zaufania nie tylko sobie, ale innym, w tym znawcom danego tematu. Nadal nie uważam, że modne terminy – modne zwłaszcza w Ameryce – takie jak fake news, fakty alternatywne, teorie spiskowe, negacjonizm – są w stanie oddać coś tak złożonego jak casus Handkego (bo chyba nawet nie są w stanie opisać casusu Trumpa). To modne upraszczanie nie jest według mnie lekarstwem, lecz drugą stroną tego samego problemu. I nadal – choć szanuję i jakoś przyjmuję jego krytykę – nie wierzę do końca w czarno-białe rozróżnienia Maasa, czy to w odniesieniu do wojny w byłej Jugosławii, czy w ocenie Handkego. Nie żebym miał jakąś własną, alternatywną wiedzę na temat tamtej wojny – wiem o niej bardzo niewiele – ale chodzi mi raczej o samo podejście do tego typu kontrowersji. Tak, trybunał w Hadze rozstrzygnął pewne sprawy w sposób, który powinniśmy przyjąć (ufam tego typu instytucjom, nawet jeśli niewątpliwie, jak każde ludzkie instytucje, ulegają one rozmaitym nastrojom i wpływom), ale trybunał ten świadomie ocenia tylko pewien zakres osób i zdarzeń także dlatego, że rzeczywistość – w tym rzeczywistość wojny – jest bardzo złożona i zawsze będzie miejsce dla pewnego choćby symetryzmu, zwłaszcza w odniesieniu do ogółu społeczeństwa. A przecież Maas, pisząc o winach „Serbów”, o jednoznacznej przewadze tych win nad winami innych nacji i grup, która sprawia, że wszelki „symetryzm” jest właściwie „negacjonizmem” – pisze niejako o całej serbskiej nacji. I owszem, upór Handkego w obronie swojej mitycznej Serbii (czy raczej jednolitej Wielkiej Jugosławii) nie jest czymś, co należy szczególnie pochwalać, ale używanie słowa „apologeta” jako obelgi – a tak używają go krytycy Handkego – wydaje mi się moralnie błędne: każdemu należy się jakaś obrona (zasada ta wpisana jest przecież również w ideały sądownictwa) i jeśli nie jest ona próbą świadomego przeinaczania faktów ani uznawania zbrodni za dobre, ale po prostu pokazywaniem wszystkich możliwych okoliczności łagodzących i wątpliwości, wówczas ma taka obrona w sobie wiele prawdy, jest potrzebna, nawet jest konieczna – tak jak potrzebna jest strona oskarżycielska, która szuka sprawiedliwości od drugiej strony, od strony win. Ogólnie rzecz biorąc jestem pewien, że w tym przypadku potrzebna jest mądrzejsza perspektywa, taka, która połączy krytykę ze współczuciem, rozstrzyganie z milczeniem, obiektywizm ze zniuansowaniem, szacunek dla społecznych i naukowych konsensusów z pewnym szacunkiem dla szczerego (choćby i częściowo błędnego) sprzeciwu, świadomość istnienia dobra i zła ze świadomością tego, że granica między nimi, jak mówi utarty ale mądry slogan, przebiega przez serce każdego z nas. Takie – chrześcijańskie – podejście będzie szanowało ludzką pracę – fizyczną, intelektualną, duchową – w tym i literacko-duchową pracę Handkego (która też, jak twierdzi przynajmniej sam pisarz i jak ja wierzę, ma na celu pojednanie; przez skupienie się na szczególe, na codzienności, na prowincji, na zwykłych ludziach, chce on przełamać przemoc wielkich polityczno-militarnych narracji), i pracę krytyków Handkego, i pracę dziennikarzy wojennych (tę ostatnią Handke jedynie, zdaje się, krytykował – a przecież, jak ktoś w tym kontekście przypomniał, bardzo wielu dziennikarzy przypłaciło swoje wyjazdy do Bośni życiem).
Ciekawe jest załamanie się rozróżnień prawica-lewica czy konserwatyzm-postęp w przypadku takich spraw, jak sprawa Handkego. Oczywiście to nie jest nic aż tak nowego, od bardzo dawna – a zwłaszcza ostatnio – mówi się wciąż o tym załamaniu. W każdym razie tu to załamanie jest jaskrawo widoczne. Wbrew temu, co pisali pospiesznie niektórzy komentatorzy, Handke nie reprezentuje sił konserwatywnych: jeśli już, to jakąś formę anarchii, indywidualizmu, buntu, coś, co w konserwatyzmie może od jakiegoś czasu istnieje jako jeden z nurtów (George F. Putnam w eseju The Meaning of „Barresisme” wiązał powstanie tego nurtu – konserwatyzmu, który tak naprawdę jest „wieczną rewolucją”, wiecznym buntem – z postacią Maurice’a Barrèsa; jakoś jest on na pewno później obecny w faszyzmie), ale istnieje również na lewicy i u Handkego przybiera raczej „lewicową” formę: w swoich politycznych rozeznaniach, niechęci do zachodniego interwencjonizmu, do mediów, a przy okazji także do tradycyjnych instytucji, najbliższy jest on pewnie myślicielom takim, jak Noam Chomsky. Do tego twórczość Handkego jest w jakiejś mierze dziedzictwem ’68 – niechęci do struktur władzy, do wszelkich monopoli, zwłaszcza myślowych, ideologicznych, do wszelkiej rutyny, nawet do języka jako takiego, w którym, jak pokazują jego wczesne dramaty, Handke widzi narzędzie manipulacji i zniewolenia (w powieści Wiederholung, którą teraz czytam, problem języka jest jednak mniej jednoznacznie widziany – w ogóle to moje pierwsze zetknięcie się z powieścią Handkego – swoją drogą oszałamiające – pokazuje mi, że jego literatura jest jednak zawsze bardziej złożona niż jakiekolwiek streszczenie). Handke nie jest jakimś ultrakonserwatywnym ojcem wielodzietnej rodziny i członkiem lokalnej parafii – jest mężem kilku żon, mieszkał w różnych miejscahc (obecnie pod Paryżem). Tylko że lewica w tym czasie ewoluowała, już nie głosi społecznego nonkonformizmu, lecz próbuje kształtować normy, już nie toczy bojów z oficjalnymi wykładniami historii, lecz je kreauje i wspiera, przeciwstawiając się z kolei faktom alternatywnym – i tak dalej. Choć to mało wiąże się z postawą Handkego, mnie szczególnie interesuje podejście do nauki, to, jak na lewicy w cenie jest teraz obiektywizm w podejściu do nauki, czasem wręcz naiwny. I tu, w temacie doktryn polityczno-duchowo-intelektualnych potrzeba chyba znów jakiejś trzeciej drogi – i ja chcę wierzyć, że właśnie drogi chrześcijańskiej – która łączyłaby, w tym przypadku, wiarę w prawdę ze świadomością złożoności tej prawdy – i naszej omylności; zaufanie do instytucji i autorytetów z przestrzenią dla sumień; pozytywną wizję wspólnoty i języka – ze świadomością możliwości omamienia, spętania przez wspólnotę, przez ducha czasów (ale też możliwość omamienia przez własny jednostkowy daimonion, przez własne namiętności czy zniekształcenia poznawcze); pamięć o społecznym uwarunkowaniu wszelkich systemów myślenia (w tym nauki) z zaufaniem do tychże systemów jako zbiorowych projektów zgłębiania prawdy.
I jeszcze dopisek po doczytaniu do końca powieści Wiederholung (czytałem w wersji angielskiej – Repetition), mojej jedynej skończonej powieści Handkego. Dawno nie czytałem czegoś pod pewnymi względami tak niesamowitego. W sumie dziwi mnie moja własna reakcja. Jest to właściwie książka o niczym – to znaczy teoretycznie o wędrówce, i to podejmowanej niby w jakimś celu (śladami zaginionego brata) – ale ostatecznie właściwie nie ma żadnej akcji, żadnych zdarzeń. I dużo tu filozoficznych idei, z którymi mi nie po drodze – choć wymieszane są one mniej więcej pół na pół z ideami, z którymi mi bardzo po drodze. Sam zresztą paradygmat bezcelowej włóczęgi samotnika, który to czuje się całkowicie wyobcowany z otoczenia, to nagle doświadcza szczerej i intensywnej komunii ze wspólnotą i całym światem, wywołuje we mnie różne uczucia. Jeden jeszcze konkretny przykład moich mieszanych odczuć – dotyczy modlitwy, która nie jest bynajmniej naczelnym tematem powieści, ale te fragmenty przykuły moją uwagę. A więc pod koniec jest taka scena: zniszczona kaplica szkoły rolniczej i jakiś człowiek, który przyszedł się pomodlić – a jednocześnie grupa ludzi, pracownicy fabryki na zakładowej wycieczce, reagujący na widok modlącego się politowaniem i pewnym niesmakiem. I narrator (autor?) pisze, że jest to obraz najnowszej historii, w każdym razie historii tamtego rejonu w tamtym czasie – obraz, który w nim rodzi tęsknotę do czegoś innego, do, jak to zostaje ujęte, nie tyle braku historii, co innej historii, takiej, w której ten modlący się człowiek byłby przyszłością. Ale potem inna uwaga o modlitwie, a raczej o liczeniu – recytowaniu kolejnych liczb – które dla narratora (autora?) jest czymś, w swojej pustce, w swojej formalności, czymś lepszym od modlitwy. I myślę o litanii z noblowskiego przemówienia – czy była w niej dla laureata jakaś treść, czy tylko wyliczanie, rytm, ewentualnie brzmienie słów? Jak to jest z tą modlitwą – czy ona jest dla Boga, czy tylko dla wprowadzenia ludzkiego podmiotu w pewien rytm w celu terapeutycznym? A więc jest to powieść wieloznaczna i właściwie wszystko w niej można znaleźć, od nienawiści bliźniego po ewangeliczną miłość, od największego buntu po cześć, od demitologizacji po mitotwórstwo (w rzeczy samej, jak słusznie zauważa W. G. Sebald w eseju o Wiederholung, jedno z centralnych miejsc powieści zajmuje swego rodzaju mit mesjanistyczny – mesjaszem tym w jakimś sensie jest brat narratora, na chwilę może staje się nim sam narrator – w doczesnym znaczeniu wiary w możliwość pojawienia się kogoś, kto nagle, choćby tylko chwilowo, uzdrowi międzyludzkie stosunki i podniesie dusze w górę). Pod jednym względem wszakże jest to powieść wyjątkowa. Nie czytałem innego pisarza, który by z takim szacunkiem i taką czułością opisywał wszystko, czego główny bohater doświadcza – od własnych uczuć i wspomnień po każdy obraz, dźwięk, każde przeczucie, każdą napotkaną twarz. Nie bez znaczenia jest przy tym to, że świat tegoż bohatera jest ograniczony – składa się z najbliższej rodziny, wioski, szkół w pobliskich miejscowościach (szczególnie ważny jest jeden nauczyciel – historii) i ludzi spotykanych podczas dojazdów, dwóch książek (słownika słoweńsko-niemieckiego i zeszytu brata z czasów nauki w szkole rolniczej), wreszcie z miejsc odwiedzanych podczas włóczęgi śladami zaginionego brata stanowiącej właściwy temat powieści, ale miejsc też ograniczonych do pewnego tylko rejonu leżącego w pobliżu stron ojczystych – słoweńskich Alp i Krasu. W porównaniu z naszymi światami dużych miast, licznych podróży, niezliczonych lektur, wielu znajomych – świat bohatera Powtórzenia jest niewielki. Niewielki, ale – w tym właśnie rzecz – doświadczany i opisywany z taką intensywnością, taką głębią, że wydaje się wystarczać – i wydaje się pod pewnymi względami większy od nominalnie większych światów. Już sama rodzina bohatera – choć bynajmniej nieidealna i w sumie normalna – jest tak złożona, tyle w niej różnych składowych ludzkiego doświadczenia, tyle skonfliktowanych ludzkich energii i dążeń, tyle odcieni osobowości. Myślałem – o małżeństwie. Jeśli prawdą jest, zgodnie z teologią (czy tak?), że ostatecznym celem intelektu jest nieograniczone i doskonałe poznanie i kochanie wszystkich bytów w Bogu, to póki co tu, w doczesności, w naszym materialnym świecie, w ograniczonym czasie życia można się do tego zbliżać na dwa sposoby – albo poznając wszystko, ale po trochu, albo poznając jedno lub niewiele – ale bardzo dobrze. Ta książka jest pochwałą tego drugiego poznawania: ograniczonego, ale dogłębnego. I takie poznawanie chyba rzeczywiście jest słuszniejsze, lepsze, jest prawdziwym zbliżaniem się do ideału doskonałego poznania (choć dla tej drugiej drogi, bardziej uniwersalistycznej, też jest miejsce i rola do odegrania). W każdym razie: jak w przyjaźni, a zwłaszcza jak w małżeństwie – zbliżanie się do ideału doskonałej miłości wszystkich przez jak najgłębszą miłość jednej, jednego, zamiast rozdrobnionej miłości wielu czy każdego (inaczej, „na skróty” – można poprzez Boga, w Nim wszystkich kochając). Zasadniczo jednak dopiero – jak to powiedziane jest u św. Mateusza – „przy zmartwychwstaniu nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić, lecz będą jak aniołowie Boży w niebie” – bo będzie możliwa bliskość bez wyłączności. To dla mnie główna lekcja Handkego – ograniczenie, które umożliwia głębię. Stąd książka ta jest ostatecznie pieśnią miłości.
Wszystkie powyższe zapiski powstały przed pandemią, która w międzyczasie zdążyła się wydarzyć, a w momencie pisania tego akapitu powoli wygasa (a może tylko przygasa?). Tydzień temu napisałbym, że nie poznaję już samego siebie i świata, że wszystko się zmieniło. W międzyczasie wróciłem do pracy i myślę – jednak człowiek to nie jest jakiś czysty umysł, mózg odizolowany od świata. Człowiek to umysł plus świat. Umieścisz go z powrotem w dawnych okolicznościach, w tym samym miejscu, pośród znajomych zapachów (zapach autobusu o poranku, zapach odczynników w laboratorium, w którym pracuję…), przywrócisz dawne nawyki – i wraca w jakiejś mierze do dawnego siebie. Więc już się poznaję, i świat też częściowo. Ale niewątpliwie to całe wydarzenie odcisnęło się na mojej pamięci i psychice. W mojej głowie są różne nowe troski i myśli, pod powiekami – nowe obrazy. Straciłem bliskiego przyjaciela – ojca Davida, starszego zakonnika, który zmagał się z rakiem, gdy dopadł go koronawirus. Nieco później zmarł dziadek mojej żony – raczej bez związku z pandemią, ale nie mogliśmy pojechać na pogrzeb i żegnała go tylko żona, dzieci (bez małżonków) i rodzeństwo – w maskach i w odstępach.
Przedwczoraj byłem z É., moją 2,5-letnią córeczką na spacerze w miejscu nam wcześniej nieznanym. W pewnym miejscu, gdzie zwykle skręcamy w pracy, skręciliśmy w lewo, w inną ścieżkę, potem ulicami i ścieżkami – do większej, ruchliwszej „drogi krajowej” na Bicester. Po drugiej stronie tejże drogi – znów ścieżka. Musicie wiedzieć, że w Wielkiej Brytanii footpaths to prawdziwa instytucja – ich gęsta sieć, przecinająca pola i prywatne tereny, częściowo biegnąca po odwiecznych śladach, to być może największy skarb tego kraju. A więc ścieżka po drugiej stronie krajówki na Bicester. Najpierw idzie między drzewami, a potem przez pole porośnięte zbożem. To pole wciśnięte jest między kilka ruchliwych dróg, niedaleko słychać autostradę, jest też linia kolejowa. Ale pięknie się piętrzy pagórkami (no prawie jak na Ponidziu), a w środku przecina je wysadzana drzewami i krzakami miedza. Na tej miedzy sobie przycupnęliśmy. Tydzień wcześniej zepsuł nam się boiler i wizyta panów hydraulików była dla É. najważniejszym wydarzeniem całego lock-downu, więc najpierw bawiliśmy się w wymianę boilera. Drzewo było naszym domem, dziupla boilerem. Potem w karmienie ptaszków niedojrzałymi jagodami. Potem w sklepik – nasz lokalny sklepik prowadzony przez panią ze Sri Lanki. É. przykładała kawałek kory do pnia i robiła „bip” – w ten sposób płaciła bezdotykowo kartą. Tak tam nam było. Z widokiem na to pole i, na drugim planie, za polem i kolejną zadrzewioną miedzą, na skupisko dziwnych ciężarówek i samochodów, chyba wesołe miasteczko czekające końca pandemii. Pośród śpiewów ptaków i odgłosów autostrady. W moim przypadku – z dającym się bardzo we znaki uczuleniem na pyłki drzew i traw (i zbóż?). Myślałem sobie: tyle by wystarczyło. Jakieś takie miejsce, na tyle własne, by można było je wciąż odwiedzać. Te ptaki, te wszystkie, niezgłębione sensy, zapisane w każdym miejscu, wpisane w każdy krajobraz przez przyrodę i historię. Tyle by wystarczyło, a tymczasem włóczy się człowiek, żadnemu miejscu nie będąc wiernym, w dodatku zdradzając wciąż miejsca na rzecz mgławicowego świata internetu.
Jeszcze taką przygodę tutaj zapiszę, w tym samym nurcie. Najpierw jednak pewien wstęp. Pamiętam z dzieciństwa taką solipsystyczną paranoję, pewnie powszechną: że wszystko jest tylko snem. I przerażenie tą myślą, i jeden szczególny moment ucieczki przed nią do łazienki w domu dziadków w Opatowie. Życie dorosłych w dzisiejszym świecie sprzyja z kolei, przynajmniej w moim doświadczeniu, wielu innym złudzeniom – do tego stopnia, że na zmagania z nimi schodzi ileś kwadransów każdego dnia. Na przykład takiemu złudzeniu sprzyja dorosłość: że cała rzeczywistość to tylko produkty na rynku, przedmioty kupna i sprzedaży obracane przez zawieszone w próżni, nomadyczne ludzkie podmioty. Jest to paranoja tym dotkliwsza, że dotyczy też miejsc. Idę z córeczką na spacer i cała moja uwaga skupia się na, dość częstych w Anglii, panelach informujących, że ten dom jest na sprzedaż, inny na wynajem, któryś właśnie znalazł nabywcę. Już tylko te panele widzę – a cały świat to jeden wielki rynek nieruchomości. Nawet do łazienki nie można przed tym uciec, bo też istnieje ona tylko o tyle, o ile jest przedmiotem najmu. Ale ucieczkę przed tego typu złudzeniami chyba można znaleźć: we wspomnieniach. Wspomnieniach własnych przeżyć, myśli, olśnień; okresów lub choćby chwil, gdy udawało się widzieć świat tak, jak należy go widzieć. Często są to wspomnienia z dzieciństwa – tak jest też w tym przypadku. I pomaga patrzenie na moją małą É., zmierzającą z zapamiętaniem przed siebie. Przypomina się naraz taka intuicja z dzieciństwa, czy może wczesnej młodości: wszystkie miejsca są jakoś wieczne – i jakoś niczyje. Święte po prostu, na swój sposób. Niby do kogoś należą, ale zawsze można przeskoczyć przez płot, jeśli zdarzy się taka potrzeba, więc jakby należą do wszystkich; a jednocześnie – do nikogo w pełni nie należą, nikt nie może w nie naprawdę wejść, całkowicie je poznać. Myślę też o idei, o której przeczytałem – takiej idei dla dorosłych – że „kapitalizm to desakralizacja”: miejsc, przedmiotów, nawet ludzi, którym odbiera się ich inherentną wartość i czyni przedmiotem spekulacji. Może tak, ale desakralizacja dzieje się przede wszystkim w głowie (a przynajmniej z głowy bierze początek). I nigdy się nie wydarza do końca – można się z niej otrząsnąć, jak ze snu. Patrzę na É. biegnącą przez łąkę i szukam w pamięci: po krzakach na kieleckich blokowiskach, w ogrodzie dziadków w Opatowie, po drogach, po górach, po książkach, po rozmowach, po ludziach. Po historiach wyobrażonych, które nigdy się nie wydarzyły, ale które układałem w głowie, po planach, które nigdy się nie ziściły – jak plan z dzieciństwa wyjścia przed świtem z tobołkiem, mającym zawierać tylko, jak w jakiejś opowieści, kiełbasę i ser, i pójścia polami, nie drogą, do Ptkanowa (skąd w wyobraźni dochodziło światło widoczne wieczorem na horyzoncie za polem dziadka – w rzeczywistości dochodziło chyba z bliższego GS-u). Udaje się znaleźć jakieś migawki, a potem coś więcej – jakiś sposób patrzenia. Domy znów krzepną, twardnieją, zapuszczają korzenie, roślinność bujnieje, zazielenia się, ptaki śpiewają głośniej, światło gęstnieje. Idziemy obok średniowiecznego kościółka St Mary’s, teraz opustoszałego zupełnie, jak większość świątyń anglikańskich (nie odwiedzanego nawet przez duchownych w myśl jakiejś, jeśli wybaczycie, źle pojmowanej solidarności), ale stojącego przecież od wieków i nie dość, że od wieków, to w każdej chwili zapuszczającego korzenie gdzieś w poprzek czasu i w poprzek czasu sięgającego ku górze. Tak samo zresztą każdy najlichszy dom, każdy skrawek świata krzyczy gdzieś w pozaczas. To nie jest liturgia, ale jakieś preludium do liturgii, nie sacrum, ale jakaś świętość. A potem wracamy do domu.