Bo zdrówko… jest najważniejsze?
Prawie każde przedpołudnie spędzała na dbaniu o zdrowie. Podczas przerw w pracy lub czytając kolorowe gazety dowiadywała się, że może mieć za mało cynku, witaminy C albo musi koniecznie zwiększyć odporność, bo idzie zima. Często bywała u lekarza z powodu strachu przed różnymi chorobami – to Hashimoto, to celiakią (te rzeczy są przecież teraz takie powszechne!). Raz na jakiś czas – pilna wizyta lekarska z powodu bólu głowy (może to coś poważnego!). Przez całe dnie pracowała, a wieczorami zastanawiała się, na co może zachorować. I tak dobrnęła do trzydziestki. Podczas standardowych badań pracowniczych okazało się niespodziewanie, że w morfologii jedna wartość sporo odbiega od normy. Diagnoza została postawiona szybko – białaczka. Wtedy zrozumiała, że istnieją poważne choroby. Dużo istotniejsze niż te, których doszukiwała się szturmując gabinety lekarskie przez 30 lat. Życie spędziła na szukaniu domniemanej choroby, aż ta w końcu rzeczywiście przyszła, z niespodziewanej strony.
Ostatnio mój znajomy ksiądz, mając 44 lata i będąc w najbardziej produktywnym okresie życia, nagle zginął tragicznie, rozbijając się na pustej drodze o drzewo. To był taki człowiek, jakich teraz właśnie nam potrzeba. Przyjemność z rozmowy z nim czerpali zarówno wierzący, jak i ateiści. Mógł zrobić jeszcze bardzo wiele dobrego. A jednak kilka sekund – i było po wszystkim.
Wreszcie sytuacja prozaiczna, aczkolwiek nader powszechna: pani lat 80 wybiera się na wieczorny spacer do łazienki. Aż tu niespodziewanie jej własny, kupiony 40 lat temu dywan postanawia „złapać” ją za stopę, a ona upada jak długa na PRL-owskie gumoleum. Złamanie szyjki kości udowej gotowe.
Ciekawe jest to, że wiele z nas panicznie boi się nowotworu, mimo że biorąc pod uwagę wydłużającą się długość życia, diagnozę taką usłyszy kiedyś jedna trzecia z nas. Złamanie kości udowej nie wzbudza zaś takich emocji, chociaż szansa na przeżycie pięciu lat po takim incydencie jest mniejsza niż po zachorowaniu na raka sutka lub czerniaka.
Z drugiej strony jakiś czas temu miałem przyjemność spotkać pacjenta, który mimo wielu trudności zdrowotnych starał się przyjmować to, co daje mu życie. W młodym wieku został zepchnięty z mostu, od tamtego czasu jest przykuty do łóżka. Wiele czasu spędzał w szpitalach, lecząc rany po amputowanej kończynie. Rozmawiając z nim dostrzega się człowieka, który cierpi, ale próbuje ofiarować innym swoje cierpienie i nie poddaje się, choć czasem musi to być dla niego trudne.
Albo weźmy przykład Michała Worocha i Macieja Kamińskiego: dwaj niepełnosprawni wyruszyli w podróż przez obie Ameryki. Niektórych zmroziłaby już sama myśl o wybraniu się tak daleko od domu.
Nie doceniamy naszego życia. Mając nadzieję, że nic nas nie ruszy, tracimy czas na rzeczy błahe i nietrwałe. Myślę, że warto zaakceptować to, że mamy ludzkie serce, więc jesteśmy podatni na ludzkie choroby. Wystarczy jeden dzień – rano wstajemy, zastanawiając się, czy aby na pewno to glutenowe pieczywo z kremem orzechowym to dobry prezent dla naszych jelit, a wieczorem kończymy w szpitalu. Cieszmy się życiem bez względu na to, jakie dolegliwości nad nami ciążą. Jest dużo dobrego do zrobienia na świecie, a nie wiadomo, ile czasu jest nam na to dane. Wiadomo jedynie, że za mało.
Tekst, co może warte odnotowania, powstał przed wybichem epidemii koronawirusa [przyp .od Redakcji].