„Odra” to choroba wieku dziecięcego, rzeka w zachodniej Polsce i wrocławski miesięcznik społeczno-kulturalny; wszystkie trzy znaczenia równie podstawowe. I podczas gdy odra-choroba już, dzięki Bogu, coraz rzadsza, pisma, jak i rzeki, czas się nie ima.
Paweł Rojek, były naczelny kwartalnika „Pressje”, przypominał niegdyś regułę, iż „dobre pismo żyje tyle, co pies – kilkanaście lat”. „Odra” jest tu wyjątkiem. Dziwi raczej fakt, że nie „płynie” od zawsze.
Na przestrzeni prawie sześciu dekad jej istnienia pisali do „Odry” Wańkowicz, Białoszewski, Miłosz, Herbert, Herling-Grudziński, Barańczak, Szymborska, Różewicz. Moczarski publikował tu swoje Rozmowy z katem, Grotowski – manifesty teatralne, Bereś – wywiady z Lemem, a Hanna Krall – z Markiem Edelmannem (stanowiące zaczątek Zdążyć przed Panem Bogiem). W Internecie można znaleźć Krótki kurs historii „Odry” pióra jej oddanego redaktora i pisarza/biografa Mariusza Urbanka śledzący burzliwe, niejednoznaczne, ale ostatecznie chwalebne i zdecydowanie imponujące dzieje pisma. Do tego ślady długiego trwania są w „Odrze” wciąż niezatarte. Felietony Urszuli Kozioł, poetki, prozaiczki, dramatopisarki i, oczywiście, felietonistki, wychodzą nieprzerwanie od 1967 roku (w ostatnim pisze przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu i reklamom przerywającym programy telewizyjne). A aktualny redaktor naczelny, urodzony we Lwowie Wrocławianin Mieczysław Orski jest w redakcji od 1972, na jej czele – od 1990.
Najciekawsze może w „Odrze” jest to, że potrafi ona łączyć regionalizm z uniwersalizmem. Irlandzki poeta Seamus Heaney (przekładany niegdyś w „Odrze”, a jakże!), wspominając swoje dziecięce osadzenie w lokalnej, wiejskiej przestrzeni, przywoływał następujący obraz: w rzymskiej świątyni Jowisza na Kapitolu nad rzeźbą boga granic, Terminusa, znajduje się otwór w dachu, przez który przeziera niebo. To, co bliskie, choć ograniczone, okazuje się trampoliną ku temu, co nieograniczone. Podobnie i regionalizm „Odry” nie jest zawężeniem horyzontów, lecz raczej zaletą: dostarcza mu kontaktu z ziemią, aury konkretu, wiarygodności. Być może najlepiej oddaje to chrześcijańska kategoria Wcielenia – uniwersalna prawda, która „rozbija namiot” w konkretnym miejscu i czasie.
*
Lepiej dorosnąć później niż wcale. Tak więc i ja zamówiłem w końcu, co prawda dopiero przed 32. urodzinami, prenumeratę „Odry”. Tu dzielę się wrażeniami na temat pierwszego mojego numeru, przy czym muszę zaznaczyć, że choć w tym miesiącu, ze względu na różne przejazdy i pobyty w poczekalniach, miałem wyjątkowo dużo czasu na lekturę, udało mi się przeczytać może połowę, a już listonosz przyniósł numer następny. Pierwsza więc konstatacja powinna być chyba taka, że „Odra” to duża objętość (ok. 150 stron gęstego druku) i bogactwo treści. Rozmaitej, trochę od Sasa do Lasa, kolażowej, szkatułkowej, niczym towar w jakimś starodawnym sklepie ze wszystkim. W sam raz do przeglądania, podczytywania, czytania wreszcie.
A więc mój pierwszy numer – luty 2019 – zacząłem czytać od fragmentów Zwykłej historii Szmuela Josefa Agnona, izraelskiego noblisty z 1966 roku. Pisarza, o którym słyszałem, którego, mieszkając krótko w Izraelu, widywałem niemal co dzień – na pięćdziesięcioszeklowych banknotach, ale którego nigdy nie czytałem. Autor sugestywnego przekładu Tomasz Korzeniowski informuje, że w Polsce ukazały się do tej pory tylko dwa zbiory opowiadań Agnona – co dziwi, biorąc pod uwagę popularność żydowskiej i izraelskiej literatury w naszym kraju. Pisarz przyszedł na świat w 1887 w Buczaczu w Galicji, zmarł, przeżywszy tam prawie pół wieku, w Jerozolimie w roku 1970. Zwykła historia przenosi nas do Buczacza. Rzecz to prosta, spokojna, piękna. Mam nadzieję, że Korzeniowski przełoży całość i ogłosi drukiem – przeczytam i kupię tacie, miłośnikowi Singera, na prezent. Innym na przynętę – taki fragment:
Powodzenie mu sprzyjało, widać to było na twarzy Barucha Meira, pobłyskiwało mu na brodzie i odznaczało się w oczach, radosnych nawet wtedy, gdy Baruch był sam. Życie traktowało go właściwie. Nawet jego popędy wzajmnie się dopełniały. Nie to, żeby go nie wystawiały na próbę, i nie to, żeby nie robiły mu wyrzutów po fakcie. Baruch chodzi do synagogi w soboty, w święta i w dni, kiedy czyta się półhalel. Gdybyś powiedział mu: Człowiekowi takiemu jak ty przystoi modlić się publicznie co dzień, to by cię posłuchał. Baruch Meir słucha innych i nie stara się być takim, co wszystko robi sam. Nie jest szczególnie hojny, ale jeśli go proszą, to daje, czasami mało, czasami dużo. Łaskawym okiem patrzy nawet na domokrążnych żebraków, do których Cirl wykrzykuje, żeby poszli sobie, zajęli się robotą i nie dręczyli ludzi. Baruch mówi: Świat się nie zmieni, jeśli jakiś próżniak nacieszy suię swym próżniactwemj, a ja nie stracę, jeśli dam mu grosz.
Dużo jest w „Odrze” o literaturze, ale doskonałe są zwłaszcza recenzje nieksiążkowe. Mirosław Ratajczak, krytyk związany z pismem od końca lat 70., pisze o sztukach pięknych; w tym numerze – o tarnowskiej malarce Joannie Babuli. I jest to dokładnie taki tekst, jaki chciałoby się przeczytać: bardzo zgrabny językowo, zwięzły, podający, gdzie trzeba, rękę laikowi, umieszczający dorobek omawianego artysty w szerszym kontekście – jego biografii; otoczenia, w którym tworzy; historii sztuki. Tak więc Babula, zauważy Ratajczak, jest nie tylko absolwentką ASP, lecz także magistrem inżynierem geofizyki środowiska oraz ilustratorką i autorką książek dla dzieci; żyje i maluje w tarnowskiej dzielnicy Mościce, tej samej, którą rozsławił jej kolega po fachu, Wilhelm Sasnal, a stanowiącej przykład „peryferyjnego modernizmu”; i wreszcie – znajdziemy u niej nawiązania do konstruktywizmu, kubizmu, ekspresjonizmu, formizmu – lecz także sakralnej sztuki witrażowej. Nade wszystko zaś ma Ratajczak wzrok i przenikliwość oraz wie, jak wydobywać z obrazów ich sensy. Jak na przykład w tej rzuconej mimochodem uwadze:
W kilku innych pracach natomiast uzyskała efekt dramatycznego napięcia przez użycie znaku krzyża, który raz, że naturalnie wpisuje się/wynika z siatki malarskiego wyobrażenia, dwa, że jednak niesie w naszej kulturze bagaż symboliczny i przywołuje obecność człowieka bez konieczności umieszczenia na płótnie jego wizerunku.
Dodajmy, że jest i krzyż na obrazie Babuli pt. Granica zdobiącym okładkę tego numeru „Odry”: na tle roju ludzkich postaci w róznych konstelacjach stoi słupek graniczny z napisem P 116/4. Czy chodzi o wers 4 z psalmu 116, „Ale wezwałem imienia Pańskiego: «O Panie, ratuj me życie!»” jako krzyk tych, którzy doszli do tej czy innej „granicy”? Taką religijną interpretację sobie przedstawiam, niejako na przekór laickiej raczej orientacji „Odry” (choć to taka polska laickość z lat 90., gdzie jest jednak miejsce na „chrześcijańskie wartości” i na Jana Pawła II).
Podobne superlatywy co Ratajczakowi należą się Jackowi Sieradzkiemu za jego recenzję teatralną. Czysta przyjemność coś takiego czytać, nawet, jeśli się na żadnej z omawianych sztuk nie było i na bycie nie ma widoków. Jednym z dyskutowanych przedstawień jest tym razem Holoubek, syn Picassa w reżyserii Julii Szmyt z poznańskiego Teatru Nowego, rzecz o tym, „co się stało z ikonami komunistycznych filmów animowanych” (w tytule, wyjaśnia recenzent, nie chodzi o Gustawa Holoubka, ale o „gołąbka” zapisanego z czeska, a „machniętego” przez Picassa na serwetce we wrocławskim hotelu podczas Zjazdu Intelektualistów w 1948 roku). Sieradzkiego tenże Holoubek prowokuje do błyskotliwej diagnozy dającej się chyba ekstrapolować poza obszar teatru:
Klaszczę z nimi. Tylko niech mi kto mądry wytłumaczy, jak to działa. Jak do współczesnej widowni (pominąwszy segment 60+, ale była nas garstka) trafia opowieść bazująca na odniesieniach do dobranocek, których ta widownia nigdy nie oglądała, bo szły przed jej urodzeniem? Tu przecież nie chodzi o wiedzę historyczną, ale o ten obrazek z czarno-białego ekranu pod powiekami […], o smak epoki, klimat, nastrój. Dopiero na tych powidokach budowane są kolejne skojarzenia. […] A przecież bez tych punktów odniesienia poznański wieczór teatralny jest tylko semantycznym kleksem, jedną wielką, nieczytelną w znaczeniach plamą. To jednak, jak widać, bynajmniej nie zakłóca ciepłego odbioru.
Nic może lepiej niż ten do niczego niepodobny spektakl nie uświadamia, jak naskórkowy charakter miewa dziś porozumienie sceny i widowni, ta wspólnota, która się ustanawia na kilkadziesiąt minut wieczoru. Jak bardzo rządzą nią nastrój, wrażenie, energia niesiona od aktorów ku widzom – a jak niewiele znaczy wspólny system znakowy, układ odniesień, ba, sama treść opowieści, jeśli wymaga jakiejś wiedzy spoza spektaklu.
I znów – czy nie właśnie takie, uwierające po przeczytaniu, pobudzające do refleksji myśli chciałoby się znajdować w recenzjach? Przy czym należy dodać, że Sieradzki nad zdiagnozowaną przez siebie sytuacją nie rozpacza: „Wypada się z tym pogodzić, nie zawracać Odry kijem. I nie dać się wpuścić w różne gorzkie złudzenia”. Ta niesentymentalność, ten brak pociągu do reakcji czy kontrrewolucji jest chyba, na dobre i złe, jedną z cech charakterystycznych pisma. „Odra” Odry kijem zawracać nie chce.
Znajdziemy też we wrocławskim miesięczniku – jak to drzewiej w prasie bywało – korespondencje. Jacek Wesołowski, artysta piszący „z Berlina” (nazwa rubryki), recenzuje w lutowym numerze wystawę prezentowaną w Instytucie Polskim. Odcina się od polityki aktualnej władzy, która dla Poleninstitut oznacza „akcent […] [mocniej położony] na promocję kultury polskiej, a mniej na sprawy polsko-niemieckiego zbliżenia i współpracy”. A jednak chwali niedawną wystawę prezentującą reprodukcje szkiców Zbigniewa Herberta i obrazy trzech polskich artystów nawiązujące do bliskich Herbertowi motywów – chwali i zauważa, za katalogiem, że podróże poety na Zachód były odkrywaniem tożsamości europejskiej, która nie musi być postrzegana w opozycji do tożsamości polskiej. Dodajmy w tym miejscu, że zbliżenie i współpraca między Polską a Niemcami były przynajmniej od pewnego momentu dla „Odry” fundamentalne. Paweł Bernacki przypomina (w swoim tekście o „Odrze” na portalu Dolnośląskość.pl), iż pierwszy tom – swoją drogą już nieistniejącej – Biblioteki „Odry” stanowił zbiór esejów … nie będzie nigdy Niemiec Polakowi bratem…? o Niemcach, którzy przyczynili się do zbliżenia między naszymi dwoma narodami. „Odra” Odry nie zawraca również w sensie historycznym, nie żywiąc antyniemieckich resentymentów ani też nie cofając się tylko uparcie do Piastów z pominięciem niemieckiej historii Dolnego Śląska. Raczej się niemiecką przeszłością własnego regionu i teraźniejszością samych Niemiec życzliwie interesuje.
Co do Herberta – sporo go w tym numerze, przede wszystkim zaś w tekście wspomnieniowym Lecha Kowalewskiego pod tytułem … w te dni przedostatnie opisującym ostatnie spotkanie z autorem Pana Cogito i rozmowy wówczas z nim prowadzone. Autor przywołuje z pamięci – czy raczej z notatek – wypowiedzi poety – gorzko-radosne, nierzadko bardzo dosadne, przewrotne, niepoprawne politycznie, a padające w entourage’u jakichś walających się po podłodze plastikowych rurek i ogólnego nieładu zdradzającego postępującą chorobę gospodarza. Poety dotyczy też osobliwy list do redakcji z Nowego Jorku o Herbercie, Georgu Heymie i Jeleniej Górze, kończący się pozdrowieniem: „Z Równoległego Świata”.
Są w lutowej „Odrze” wywiady – chyba trzy, a w każdym razie tyle pamiętam. Jeden z Iloną Wiśniewską, autorką reportażu o Grenlandii. Zawsze chciałem tam pojechać, to przeczytałem. Z wywiadu w pamięci pozostało mi przede wszystkim to, że jeśli ktoś chce się porozumiewać po grenlandzku, powinien nauczyć się nie tylko języka, lecz także – innej mowy ciała. Druga rozmowa jest z trojgiem dobrych młodych ludzi z Klubu „Tygodnika Powszechnego” organizujących akcję „Zupa na Wolności”, w ramach której w każdą niedzielę wolontariusze przygotowują posiłek, a następnie spożywają go wspólnie z bezdomnymi. Trzecia jest natomiast z Tomaszem Wesołowskim, wrocławskim, oczywiście, biologiem, o globalnym ociepleniu. „Mamy kilkanaście lat, by odwrócić ewentualną katastrofę” – ostrzega i wskazuje najważniejszy środek zapobiegawczy: zaprzestanie używania paliw kopalnych. Oczywiście dużo się o zbliżającej się katastrofie słyszy, ale w plątaninie różnych rad czasem ginie poczucie hierarchii celów, które Wesołowski przekonująco przywraca. Tak więc jest w „Odrze” miejsce również dla kwestii, nazwijmy to, społecznych i zdaje mi się, że nie tylko w charakterze listka figowego dla kulturalnego pięknoduchostwa.
Tak właściwie – teraz sobie uświadamiam – są w lutowym numerze jeszcze dwie rozmowy, choć nie są to już typowe wywiady. Pierwsza – to zapis spotkania z Władysławem Bartoszewskim z 1996 roku, przenoszący nas do innej epoki, do czasów co prawda też burzliwych i gwarnych, ale jednak chyba poprzedzających aktualne apogeum polskiego skłócenia. We wprowadzeniu Sergiusz Sterna-Wachowiak cytuje młodego dziennikarza poznańskiej „Wyborczej”, który Bartoszewskiego określał wówczas jako „w poglądach bliższego mądrej prawicy” niż jemu samemu, a jednak kogoś, komu „można ufać” i kogo „trzeba uważnie słuchać”. Zmarły przed czterema laty polityk pokazuje się w rozmowie jako katolik i wyznawca tradycyjnej obyczajowości i patriotycznej wizji historii, słowem, postać staroświecka – ale też łagodna, otwarta. Swoją drogą coś z tych rysów jest może w samej „Odrze”, choć z drugiej strony, przy jej inklinacjach liberalnych i zainteresowaniu modernizmem, przymiotnik „staroświecki” nie bardzo pasuje; jeśli już, to w przypadku niektórych autorów można mówić o lekkim anachronizmie, wrażliwości wiernej stanowi rzeczy sprzed dekady czy dwóch. Z psychologicznego punktu widzenia zapis spotkania z Bartoszewskim ciekawy jest również dlatego, że był on wówczas osobą u szczytu powodzenia, poważaną, odznaczaną, rozrywaną – i można to łatwo z jego wypowiedzi wyczuć, jest w nich szczególna energia.
Natomiast druga niby-rozmowa, absolutne cudo pt. Buda Hartwiga, to ani wywiad, ani zapis spotkania, lecz sztuczne dialogi skompilowane przez Agnieszkę Górę-Stępień z wykorzystaniem autentycznych wypowiedzi, fragmentów wspomnień, wierszy. Rzecz dotyczy pracowni fotograficznej Edwarda Hartwiga w Lublinie i jego gości, w tym poetów Józefie Czechowiczu i Julii Hartwig, siostrze Edwarda. Dowiadujemy się, że niejaki Wiktor Ziółkowski, prowadzący kącik bibliofilski w lubelskim „Kurierze”, przychodził do Hartwiga się zdrzemnąć. Do tego widziany z okien „budy” wielokulturowy Lublin jest uroczy.
W takim tempie to nigdy nie omówię choćby i ćwerci tekstów. Teraz więc, jeśli Państwo pozwolą, nieco szybciej. Esej Racjonalizm na szafocie Cezarego J. Tajera niestety rozczarowuje. Najciekawszy problem sygnalizowany we wstępie (dlaczego antynaukowe tendencje są częste w łonie społeczeństw o zachodnim typie racjonalności?) nie jest zgłębiany – bo gdyby był, może okazałoby się, że oświecenie zawiera jednak jakieś rysy, które same zgotowały mu kryzys, choćby porzucenie poznania wspólnotowego na rzecz poznawczego indywidualizmu. Znacznie ciekawsza w podobnym temacie jest (Nie)obecność mitu Sławomira Magali (myśliciela zdecydowanie nietuzinkowego), choć musiałbym jeszcze ze dwa razy przeczytać, by zrozumieć dokładnie, o co chodziło. Magdalena Bajer w Można oślepnąć dwa razy wylicza z kolei standardowe argumenty przeciw PiS-owi – łącznie z zarzutem „neobolszewizmu” i utyskiwaniem na egalitaryzację – choć, trzeba przyznać, z rzadkim w tego typu politycznych polemikach spokojem, który harmonijnie współistnieje ze stanowczością. Muszę tu jeszcze odnotować szkic Krzysztofa Lisowskiego o wyspie Daksie koło Dubrownika, należącej przez pewien czas do polskiego księcia Ponińskiego – tekst podróżniczy, w starym dobrym stylu, godzien dłuższej wzmianki, choćby ze względu na przypomnienie zapomnianego nieco pisarza Andrzeja Kuśniewicza (krewnego księcia!). W moich notatkach stoi jeszcze rzecz redaktora naczelnego Mieczysława Orskiego o Zycie Oryszyn, zmarłej w październiku 2018 roku pisarce, jednej z „mistrzyń pióra, którym przydarzyło się wydawać utwory w «czarnej dziurze peerelu»”, i o jej ostatniej książe, Ocalenie Atlantydy. Oryszyn w swym pisarstwie – pisze Orski – „skupia się […] na drążeniu, prześwietlaniu, opiniowaniu zbiorowej choroby społeczeństwa poddanego naprzód wichrom wielkiej wojny, a po niej infekcji wschodniego totalitaryzmu. I badaniu stanu ducha doczesnych prominentów politycznych i kulturalnych […] – nieopierających się skutkom tak zwanych «ukąszeń heglowskich»”. W Przeglądzie Czasopism jest z kolei recenzja – pióra, jeśli dobrze identyfikuję, Marty Mizuro – numeru „Książek. Magazynu do czytania” z Mary Beard na okładce. Trochę szkoda tylko, że wybrano do omówienia pismo dość popularne, a w każdym razie wykładane na widoku w dworcowych salonach prasowych, nie zaś któryś z magazynów idei podobnych do „Odry”, zbyt ubogich na takie formy promocji, kryjących się w trzecim rzędzie pism w tychże dworcowych salonach (zarzut ten w równym stopniu odnosi się jednak do nas samych, to znaczy do „Sumy”, bywało bowiem, że w naszej „Czytelni” przeważały omówienia pism dość popularnych). Wreszcie w Wernisażach donoszą o ukończeniu prac nad odnowieniem obrazu z warsztatu Jacopa Tintoretta pt. Narcyz, który z Galicji trafił krętymi drogami do Wrocławia, a teraz zawisł w pełnej krasie w tamtejszym Muzeum Narodowym.
Wiele jeszcze jest treści w lutowej „Odrze”, których nie opisano w tej recenzji. Te natomiast opisano, by dać czytelnikom pewien przedsmak różnorodności i bogactwa wrocławskiego miesięcznika. I jeszcze w jednym celu: by zadać pytanie, po co nam w ogóle tego typu pisma?
Najpierw jednak może inny jeszcze problemat: jaki jest tzw. „profil” „Odry”? Można by parę przydawek tu wymienić: antykomunistyczny, raczej laicki, proeuropejski, antypisowski, pluralistyczny, artystowski, postmodernistyczny, liberalny. Można by dodać parę haseł: regionalizm, Mitteleuropa, akademicka humanistyka. Ale żaden z tych rysów nie jest przez „Odrę” realizowany „programowo”, żaden też nie daje się odnieść do wszystkich autorów, wszystkich tekstów, poza tym z reguły teksty są stonowane, zrównoważone. Gdybyś powiedział redaktorom pisma: pismu takiemu, jak „Odra”, przystoi uwzględnić i ten punkt widzenia, i tak na dany problem spojrzeć – to by cię posłuchali. Bo też właśnie nie jest „Odra” pismem realizującym jakikolwiek jasno określony „program”. Nie wiem, czy jest to dobre samo w sobie. Na pewno bliżej byłoby mi do „Odry”, gdyby zechciała być pismem religijnym, gdyby miała może nie tyle „program”, co – wiarę. Ale w sumie sam brak „programu” mi nie przeszkadza. Możliwe, że potrzebne są pisma „programowe”, pisma wzywające do zmiany świata w jakimś jasno określonym kierunku. O takich pisał wspominany przeze mnie na wstępie Paweł Rojek w swoim tekście Po co nam dotacje? z 2015 roku, konstatując, że gdy pisma społeczno-kulturalne przeżywają już tego kilkunastoletniego psa i stają się „zasiedziałe”, przewidywalne, nieinnowacyjne, to nie spełniają swojej roli. Zgadzam się, że pewien rodzaj pism nie może się „zasiedzieć” – ale czy wszystkie? To zakładałoby wizję rzeczywistości, w której wszystko musi być w nieustannym ruchu – ku lepszej przyszłości. A co, kiedy już ta przyszłość nastanie? Znana jest wizja Karola Marksa, jak to w idealnym społeczeństwie będziemy polować rano, po południu łowić ryby, a uprawiać filozoficzną krytykę po kolacji. Otóż pytanie – i mniejsza tu o samego Marksa – czy będziemy też czytać pisma społeczno-kulturalne?
Nie chodzi tu tak naprawdę o przyszłość. Gdy w tytule tego tekstu pytam: czy w niebie będą pisma społeczno-kulturalne, to ze świadomością, że niebo (z całym szacunkiem dla prawdziwego Nieba, skąpanego w Nadprzyrodzoności) jest już w jakimś sensie wszędzie tam, gdzie ludzie żyją godnie i dobrze. Czy pisma są składową takiego dobrego, godnego życia wspólnoty? Czy stanowią tylko środek, czy może także cel sam w sobie? Możliwe, że jest to sprawa ważna również z perspektywy historiozoficznej, z perspektywy odzyskiwania polskiej podmiotowości, restytucji polskiego duchowego zdrowia po krwawych tragediach i „ukąszeniach heglowskich”: być może Polska wtedy przezwycięży swoje historyczne fatum i opuści postkolonialne peryferia, gdy zamiast tylko projektować reformy (choć i to jest ważne), zaczniemy już żyć tak, jakbyśmy gdzieś doszli, jakbyśmy mieli dom. Zdaje mi się, że „Odra” robi tu dobrą robotę.
Kultura – tak, to o czym tu mówię, można by oddać słowem „kultura”… Przy czym nie chodzi tu tylko o „działanie na rzecz kultury”. To raczej kultura działa, dzieje się w „Odrze”, na jej obszarze, za jej pośrednictwem. Kultura jako comiesięczny nawyk siadania z kubkiem herbaty i magazynem w ręku, by „porozmawiać” z tymi samymi i nowymi autorami, by coś tam wspólnie przemyśleć, przeżyć, nad czymś się razem zastanowić, utrwalić wspólny kod (ten, którego brakowało widzom Holoubka). A może nawet napisać potem szalony list do redakcji „z Równloegłego Świata”. Chcę wierzyć, że są ludzie, którzy mają na to czas. Lektura „Odry” – co prawda podejmowana w czasie, gdy będąc młodym rodzicem tak po prostu usiąść z kubkiem herbaty i gazetą za bardzo nie mogę – przypomniała mi młodzieńcze przywiązanie do „Przekroju”, a później „Tygodnika Powszechnego” i „Pressji”, które czytało się, zwłaszcza te dwa pierwsze, nie tyle dla idei, co z nawyku, lojalności i przywiązania.
*
Gdy w 1961 roku powoływano „Odrę” do życia za cel stawiano jej danie wyrazu „całkowitej już integracji Nadodrza z resztą kraju”. Miast jednak zajmować się eliminowaniem niemieckich wpływów na Dolnym Śląsku i jednostronnym opiewaniem postępów repolonizacji – stało się wrocławskie pismo forum dla dyskusji o złożonym, polsko-kresowo-niemieckim charakterze regionu. W dodatku, jak zauważa w ciekawym tekście Wiktor Werner („Odra”. Pismo społeczno-kulturalne, pismo pogranicza. „Przegląd Bydgoski” 1999 R. X, s. 108-111.), okazało się ono „pismem pogranicza” również w innym sensie. W „Odrze” „[t]eksty, które różnią się diametralnie pod względem reprezentowanych w nich opcji kulturowych i aksjologicznych, raczej współegzystują niż są ze sobą konfrontowane, przeciwstawiane sobie nawzajem”. Rzeczywiście, tak jest chyba w jakimś (choć już mniejszym?) stopniu i dziś – i dobrze, wszak żyjemy w poróżnionym społeczeństwie. I choć potrzebne są – o czym nie powinniśmy zapomnieć – głębokie rozmowy pomiędzy ludźmi podzielającymi wspólne przesłanki, to na pewno ze wszech miar korzystne są również spotkania na skrzyżowaniu światopoglądów.
Co innego mnie jednak ciekawi bardziej. W tym samym tekście, lecz wcześniej Werner pisze, iż „pogranicze” jest „namiotem spotkania, dialogu, obszarem współistnienia, targowiskiem, na którym wymienia się myśli”. Chciałbym zwrócić uwagę na sam fakt użycia metafor przestrzennych. Obszar, namiot, targowisko. A więc pismo jako składowa polis, wspólnego świata; jako element zadomowienia (bo przecież negatywne „zasiedzenie” z wypowiedzi Rojka można przetłumaczyć też na pozytywne zadomowienie i zakorzenienie). Instytucja wspólnego życia. Pismo jako dobro samo w sobie, nie tylko środek do innych celów. Taka jest według mnie podstawowa lekcja „Odry”.