Spod strzechy – elegie

Elegia I

Weszliśmy na podwórze, on leżał na wozie,
A twarz miał całą napuchniętą, czarną,
Matka stara krzyczała: „Mój jedyny Boże!
Mój synek jedyny, chowany na darmo!”

Minęło południe, on leżał na wozie,
Zwierzęta milczały, jak gdy się co stanie,
Bryczka zajechała, wysiadł ksiądz dobrodziej,
Martwe ręce ściskały wytarty różaniec.

Było już po zmroku, on leżał na wozie,
Przy chacie świeża trumna i wózek dla dzieci,
Chłopi stali w kole, niby przy gospodzie,
Starsi z nich gadali: „Jak to śmierć podleci…”

Przyszło to wspomnienie na szpitalnej sali,
Gdzie usta pielęgniarek ściągnięte jak mrozem,
Czyści milczący ludzie umierali,
Marząc – by białe łóżko było chłopskim wozem.

 

Elegia II

Weszliśmy, izba była ciasna, niska,
Powietrze stało martwe, jak w butelce.
Odsunąłem baby, by go widzieć z bliska.
Leżał – i krwawe plamy miał na ręce.

I szły do góry zawodzące pieśni,
I w dół patrzyły mokre oczy wnuków,
Aż żeśmy trumnę wzięli i ponieśli,
Wśród płaczów babskich i chłopskich pomruków.

Wszyscy stanęli przed rozdrożnym krzyżem,
Deszcz moczył głowy, zimny, ciężki,
Wtedy ktoś krzyknął, by go podać bliżej,
By Chrystusowej  napatrzył się męki –

Ten raz ostatni. Poszła karawana,
Niebo wyjaśniało i zagrały pola,
I usłyszałem jak zza stogów siana,
I z łąk, i z lasów – ktoś go do się woła.