Gawędy opoczyńskie

Ogień smagał delikatnie, jakby w wielkim skupieniu, świeżo wrzucone pod kuchnię drewienka. Robiło się przyjemnie cieplej, trzask rozgrzanego drewna przełamywał ciszę, a woda nastawiona na fajerkach zaczynała miarowo bulgotać. Zerknął ukradkiem na dzieci, które spały pod wielką puchową pierzyną, przytulając do siebie drewniane koniki, które w przypływie czułości wyrzeźbił im poprzedniej zimy.

Wieczory robiły się coraz dłuższe, kury wcześniej schodziły do kurnika, świnie w chlewiku jakby szybciej pokładały się w słomie pochrapując, a ich krowa po wieczornym dojeniu zasypiała chyba spokojniej niż on sam.

Był dobry gospodarzem, może gorszym ojcem i mężem. Ziemia była jego całym światem i pochłaniała cały jego czas. Na synów częściej unosił głos, wygrażając czym popadło pod rękę, rzadziej pozwalał sobie na pochwały. Żonę kochał bezgranicznie, ale nie wychodziło mu okazywanie miłości. Nawet teraz, kiedy siedziała przy ławie dziergając te swoje babskie robótki, kiedy wyglądała tak majestatycznie i pięknie – budziło się w nim pożądanie i miłość, i nie wiedział, co z tym zrobić. Cała ona – pełna powagi i skupienia. Taką właśnie ją pokochał. Była inna niż wszystkie: pracowita, cicha, pokorna, ale gdy trzeba było potrafiła zmoczyć mu głowę. Na tą myśl uśmiechnął się sam do siebie.

Dorzucił drewna pod kuchnię. Myślał o rzeczach, o których zazwyczaj dumał zimowymi wieczorami. Co zdążył zrobić w podwórku, jakie prace trzeba wykonać pilnie, na którą robotę zdecydować się jutro, czy może wybrać się do lasu po żywiczne szczepki… Jednak wśród tych codziennych myśli, od długiego już czasu jedna sprawa nie dawała mu spokoju i wracała natrętnie co wieczór. To wspomnienie nieznajomego…

Właśnie zamachnął się kolejny raz kosą, kiedy zobaczył na ścieżce nieznajomego. W jego wyglądzie było coś niesamowitego, przyciągało i emanowało światłem. Żona kończyła odbierać ostatni pokos i wiązać powrósło na snopku. Lekko uniosła głowę spoglądając na mężczyznę. Mrużąc oczy analizowała, czy już go widziała, czy nie.

„Gospodarzu” – odezwał się nieznajomy – „znajdzie się trochę wody dla pątnika?”.

Podrapał się po głowie – w sumie i tak mieli schodzić z pola żeby odpocząć. „Niech będzie pochwalony… Chodźcie napijemy się przy studni na podwórzu”. Kosę zarzucił na grzbiet. Podszedł do nieznajomego i w milczeniu ruszyli przed siebie. Nie musiał oglądać się do tyłu, żeby wiedzieć że żona i dzieci ruszyli za nimi. Usiedli przed chatą, uprzednio umywszy w miednicy dłonie lodowatą wodą ze studni. Patrzył na żonę, która w mgnieniu oka postawiła przed nimi garnuszki z mlekiem i pajdę chleba. Znajomy przełamał chleb na pół i podał mu ze słowami „Bóg wam zapłać dobrzy ludzie”. W milczeniu spożywali jadło obserwując ganiające się po podwórzu dzieci i krzątającą się przy stodole gospodynię. Kiedy cisza między nimi zaczynała być męcząca, nieznajomy pochwalił jego dobytek: „Pracujecie ciężko gospodarzu, widać że na wszystko dzierżycie, dzieci w dobrym stanie, u żony macie posłuch..”. Nieznajomy ciągnął a on uniósł brew z powątpiewaniem. „Cóż on może wiedzieć o moim życiu” – myślał w duchu „Stodoła ledwo co połatana, cud że zdążył przed żniwami, młodszy syn dopiero co niedomagał, a z żoną nie dalej jak wczoraj darł koty o świniobicie.”Z myśli wyrwało go to jedno pytanie: „Czy jesteście szczęśliwi  gospodarzu?”

Właśnie to jedno pytanie zaprzątało mu głowę wieczorami od czasu tego letniego popołudnia.

„Dogasa, dorzuć” usłyszał zaspany głos żony. Nagle, wyrwało mu się z piersi niczym spłoszone pisklę, jakby to nie jego usta wypowiedziały: „Jesteś ze mną szczęśliwa?”. Oboje przez chwilę zamarli. Starszy syn przekręcił się szeleszcząc pierzyną, pod kuchnią trzaskało palące się drewno, wiatr poruszał gołymi gałęziami przy oknie… Odrzuciła robótki na ławę, podeszła do niego tak blisko, że poczuł jej ciepło, ujęła jego twarz w swoje popękane i poczerwieniałe z zimna dłonie. Milczenie przerwał jego przestraszony głos: „Wiesz, że to… ja wszystko dla was… ta ziemia… to…”.

„Wiem. Jestem szczęśliwa. Z tobą jestem szczęśliwa” – przerwała mu, dodając już bardziej przekornie na koniec: „Idź do pielesza, jutro Mućkę wydoisz, bo ja na targ…”. Przyciągnął ją do siebie i inaczej niż zazwyczaj schował w swoich barczystych ramionach.

Tej nocy spał spokojniej, głębiej, wstał wesoły. Rano krowę radośnie poklepał po zadzie, wygłaskał psa, co zdarzało się nader rzadko, sypiąc kurom ziarno uśmiechnął się sam do siebie. „Gębę mam jak wioskowy głupek” – pomyślał. I wtedy usłyszał ten sam głos co wtedy:„Witajcie gospodarzu…”