Jodłowa – prace i dni

Wieś Jodłowa – jak stanowi akt erekcyjny – położona jest na lewym brzegu rzeki Jodłówki, w górnej zaś części po lewej i prawej stronie tej rzeki, która bierze swój początek w Jodłowej Górnej, zwanej popularnie Nagórzem. Od wschodniej strony Jodłowej, prawie równolegle do rzeki, wije się droga, która od dawna, jako główny trakt, prowadziła przez całą wieś aż do jej granicy zachodniej. Będąc drogą strategiczną łączyła takie miasteczka jak Ryglice i Tuchów z głównym traktem biegnącym doliną rzeki Wisłoki. Był to starodawny szlak handlowy, zwany szlakiem solnym, wiodący z południa na północ, z Węgier do Krakowa przez Jasło, Pilzno i Tarnów. Długość traktu jodłowskiego, a wiec i wsi Jodłowa wynosiła 11 km.

Od dawna była Jodłowa dzielona na trzy jakby zasadnicze części. Od strony wschodniej znajdowała się Jodłowa Dolna, czyli Nadole. Następnie część środkowa, czyli Jodłowa-Miasto. Tu zlokalizowany był rynek, przy którym znajdowały się urzędy. Miasto posiadało też szkołę, kościół, pocztę i posterunek. Wokół rynku toczyło się życie handlowe. Trzecia cześć Jodłowej, zachodnia, to wspomniane już Nagórze. Poza głównymi częściami wsi, na południe i północ od traktu i rzeki, istniały też luźniejsze skupiska domostw, tak zwane przysiółki, gdyż powstały przy siole głównym. Ich nazwy pochodziły czasem od ukształtowania terenu (Potoki, Poręby), czasem od nazwisk znaczniejszych gospodarzy (Warzechówka, Lejówka, Szpakówka, Kopaczówka czy Muchówka).

Tak więc na południe od drogi były Poręby i Potoki oraz Szpakówka. Dalej, za działem stanowiącym szczyt pasma górskiego rozdzielającego zlewnię wód, znajdowały się Biadoszyce, ciągnące się od masywu Liwocza aż po Gilową Górę. W południowo-zachodniej stronie leżała Wisowa. Od strony południowo-wschodniej Jodłowa graniczyła ze wsią o nazwie Dębowa, biorącą swą nazwie od licznych tam dębów, buków, grabów i Jesionów. Południowa granica Jodłowej kryła się w przepastnym lesie, złożonym przeważnie z drzew szpilkowych, a więc sosen, świerków, modrzewi i jodeł. Puszcza jodłowa znana była z obfitości zwierzyny, na którą to, jeszcze za czasów królewskich, głośne łowy i polowania urządzano. Na północy położony był przysiółek Pańskie Pola, ponieważ grunty jego kiedyś należały do dworu, a także Maślakowice i Przymiarki.

Po zachodniej stronie placu rynkowego położonego w centrum wsi, na łagodnym stoku wzgórza stały zabudowania, z typowym wiejskim dworkiem na czele. Niski ten budynek, od strony południowej posiadał wejście z gankiem wspartym na czterech kolumnach, a białe jego ściany pokryte były wiecznie zielonym bluszczem. Dworek, wraz z przynależnym doń gumnem, przetrwał w niezmienionym stanie do lat 30. XX wieku. Dworskie grunty orne zostały już wcześniej wykupione przez okolicznych chłopów. Przy drodze wiodących od rynku do zabudowań dworskich rósł rząd wysokich topoli, a otoczenie dworu stanowiły wiekowe dęby posadzone ponoć jeszcze w czasach królewskich polowań. Ścięto je w latach 30. Wtedy też natrafiono, w korzeniach drzew, na butelkę zawierającą zapiski kronikarskie – nie zostały one upublicznione, gdyż zabrali je nieuczciwi robotnicy. Ostatnim dziedzicem majątku był Feliks Kollat, którego szczątki pochowane są na jodłowskim cmentarzu, we wnękach rodzinnej krypty stanowiącej kiedyś podziemia nie istniejącej już kaplicy cmentarnej.

Brak odpowiednio dobrej drogi w kierunku zachodnim nie oznaczał zastoju w rozwoju tych części wsi. Nagórze, posiadające względnie gęstą zabudowę, też tętniło życiem. Pomimo że do centrum (jak mawiano – do miasta) było około pięciu kilometrów, udanie się na zakupy, na pocztę, do urzędu gminy czy do kościoła stanowiło już poważną wyprawę. W Nagórzu rozwijały się kontakty towarzyskie, działały koła gospodyń i koła zainteresowań. Dla ulżenia dzieciom, szczególnie tym mniejszym, zorganizowano szkołę dwu-, a potem czteroklasową. Zbudowano też małą kapliczkę, do której w święta i niedziele dojeżdżał ksiądz, by odprawić mszę św. Z czasem powstał też w Nagórzu mały sklepik.

Najdalej od centrum wioski położony był przysiółek Wisowa (kiedyś mówiono Wiszowa). To była kiedyś najbiedniejsza część Jodłowej. Kilkanaście ubogich zabudowań – z takimi reliktami jak kurna chata – otaczały ze wszystkich stron przepastne lasy i bory. Mieszkańcy zdani byli w całości na prowadzenie prac leśnych, pozyskiwanie zwierzyny i runa leśnego. Znane byłych pochodzące z okolicznych lasów borowiki szlachetne i prawdziwki, niezrównanego aromatu jagody i borówki, lecz przede wszystkim cenne było tu powietrze przepojone żywicznymi zapachami sosen, jodeł i świerków. Powszechnie był tu wykonywany zawód cieśli – budowniczych domów w drzewie – specjalistów od ocieplania budynków mchem leśnym, krycia dachów gontem. Mimo to, zimą panowało w Wisowej bezrobocie, toteż młodzi ludzie najmowali się do takich prac, jak młócenie zboża za pomocą prymitywnych cepów itp. Jako ciekawostkę można wspomnieć, że w Wisowej urodził się Zbyszko Cygankiewicz, sławny siłacz i zapaśnik, walczący z powodzeniem na matach całego świata.

Jodłowski rynek małomiasteczkowy jest godzien, by mu poświęcić kilka zdań. Podobne place rynkowe znajdują się w pobliskich miejscowościach: Brzostku, Pilźnie, Kołaczycach i Bieczu. Miał więc jodłowski rynek kształt prostokąta, przez którego środek wiodła droga w linii wschód-zachód. Przy niej stał obszerny budynek zwany składem, z dużym podcieniem, mieszczący kilka pomieszczeń wykorzystywanych do przechowywania różnych materiałów i towarów. W późniejszym okresie mieściła się w nim karczma. Ze wszystkich stron otaczały rynek zabudowania i domy żydowskie, a w każdym z nich był sklep, gdyż w tym czasie Żydzi zdominowali całkowicie handel, który był jedynym ich zajęciem.

Były więc sklepy jednobranżowe: bławatny (z materiałami ubraniowymi i pościelowymi) i żelazny (z gwoździami, łańcuchami, prętami i drutem) oraz sklepy spożywcze i kolonialne. W tych ostatnich kupowało się cukier, sól, mydło, kanfinę (jak nazywano naftę), a także przyprawy i korzenie, pomarańcze i cytryny, które były poszukiwane przez gospodynie szczególnie przed świętami; mówiąc krótko: „szwarc, mydło i powidło”. Funkcjonowała też trafika, czyli sklep z tytoniem, machorką i papierosami kupowanymi całymi paczkami i na sztuki; sprzedawano także tutki firmy Morwitan lub Herbewo, do robienia papierosów we własnym zakresie; oraz znakomite fajki z drzewa lub korzenia wiśniowego.

Po zachodniej stronie rynku zlokalizowano punkty sprzedaży mięsa i wyrobów mięsnych. Takich punktów, zwanych jatkami, było cztery – w tym trzy należały do rzeźników żydowskich, którzy sprzedawali również mięso koszerne z cieląt i bydła, tudzież rytualnie ubijanych baranów.

Żydzi oferowali też swoje towary nie tylko w sklepach, ale i przed sklepami, szczególnie w dni targowe, kiedy na rynek zjeżdżali liczni handlarze i kupcy z okolicy. Rozkładali oni swój towar na kramach czyli straganach, wypełniali nim półkoszki zdjęte z wozów i furmanek, nieraz rozkładali wszystko na plandekach ułożonych bezpośrednio na poboczu drogi. Urokliwe były te targi i jarmarki odbywane co wtorek, niezapomniane w swym gwarnym kolorycie i pokrzykiwaniach targujących się kupców i gospodarzy, w śmiechu dziewcząt i gospodyń oraz w igraszkach dzieci gubiących się między straganami. Najgłośniej było jednak w trzech punktach rynku, a mianowicie w trzech karczmach, w których obecni oblewali poczynione zakupy i sprzedane płody. Szczególnie wieczorami było w nich tłoczno, gwarno i ciemno od dymu wypalanych papierosów i machorki, a brzęk szklanic do piwa i kielichów do okowitej świadczył o tym, że biesiadnicy nie siedzieli po próżnicy. Na opustoszałym rynku słychać było rżenie koni wprzęgniętych już do wozów i czekających swych woźniców i gospodarzy. Przez jednym z tych szynków, zwanym szpetówką, stała latarnia słupowa, w której woźny gminy, szczególnie w długie jesienne wieczory, zapalał lampę naftową rozświetlającą mizernie nieduży krąg wokół latarni.

W Jodłowej zamieszkiwało na przełomie wieków XIX i XX około czterystu Żydów, stanowiących prawie sto rodzin. Był to więc całkiem duży odsetek całej populacji. Trzymali się razem i dla wzmocnienia tej spójności zorganizowali we wsi własną szkołę, „heider”, w której młodzież uczyła się zasad swej wiary i języka hebrajskiego w mowie i w piśmie. Żydzi kultywowali również obrzędy religijne, skupione wokół domu modlitwy, jakim była synagoga, okazała w swej architekturze, nad którą pieczę sprawował rabin, dokonujący obrzędów obrzezania, udzielający ślubów i odprawiający pogrzeby. Zmarłych chowano na miejscowym cmentarzu żydowskim zwanym „kirkutem” a zlokalizowanym daleko w lesie, w przysiółku Wisowa. Ta liczna społeczność była też zorganizowana administracyjnie – posiadała gminę żydowską zwaną „kahałem”, na której czele stał przewodniczący. Ten przewodniczący brał czynny udział w posiedzeniach rady gminy Jodłowa.

Wieś Jodłowa znana była z powszechnej uprawy lnu i jego przetwarzania na płótna lniane znakomitej jakości i bieli. W domostwach wiejskich długo stały na poczesnym miejscu urządzenia do międlenia wypławionego w rzece lnu, piękne dawne kołowrotki do przędzenia cienkich nici lnianych, a nade wszystko krosna tkackie, w których stukot fruwających łódek ze szpulami nici dał się słyszeć głośno, szczególnie w długie jesienne i zimowe wieczory. Takich krosien tkackich naliczono w Jodłowej przed drugą wojną ponad dziesięć.

Praca wiejskich tkaczek nie kończyła się na wyrobie płótna. Kobiety wykonywały z niego przepiękne haftowane i mereżkowane obrusy, ozdabiały wiejskiej czepce i chusty, bieliznę pościelową itp. Te dzieła sztuki ludowej znajdują się dzisiaj w różnych muzeach, a także w posiadaniu parafii, gdyż służyły również do przyozdabiania ołtarzy, ubiorów i odzieży sakralnej.

Młodzież, szczególnie żeńska, bardzo chętnie dawała o sobie znać poprzez występy w chórze tak Koła Młodzieży, jak i chórze kościelnym. Wszystkie ważniejsze uroczystości okolicznościowe, nie mogły się odbywać bez jej udziału, a już chór kościelny prowadzony przeważnie przez organistę – swymi występami podczas mszy świętych – przykuwał uwagę szczególnie pięknie brzmiącymi sopranami i altami w wielogłosowych kompozycjach pieśni i psalmów oraz hymnów kościelnych.

Na wysoką ocenę zasługuje też praca organizacyjna i merytoryczna istniejącego w Jodłowej Zbiorowego Cechu Rzemieślniczego. Cech ten skupiał prawie wszystkich mistrzów, majstrów, czeladników i terminatorów różnych gałęzi rzemiosła. W nieco wcześniejszym okresie Zarząd Cechu miał swą siedzibę w Pilźnie, jednak w miarę jak w Jodłowej rosła liczba jego członków, powstał i tutaj odrębna jednostka organizacyjna z własnym zarządem i własnym sztandarem. Zbiorowy Cech Rzemieślniczy zrzeszał: kowali, kołodziejów, krawców, szewców, a także rymarzy, stolarzy, cieśli, młynarzy, garncarzy, zdunów i rzeźników – w sumie ponad czterdziestu doskonałych fachowców. Rzemiosło rozwijało się dynamicznie, gdyż rosło zapotrzebowanie na fachową siłę roboczą szczególnie w okolicznych miastach należących do powstającego Centralnego Okręgu Przemysłowego (COP). W pierwszym jednak rzędzie zaspokajało ono potrzeby wioski i jej mieszkańców. Tworzący Stowarzyszenie Cechowe obywatele byli ludźmi powszechnie znanymi i poważanymi, szanowali prawo cechowe, które w pierwszym rzędzie nakazywało rzetelne szkolenie uczniów, a po zakończeniu nauki praktycznej, czyli tak zwanego terminowania, i po „wyzwolinach”, gdy nadawano tytuł czeladnika – sumiennej pracy w zawodzie.

Pośród rzemieślników, parających się tym zawodem, dominującą rolę odgrywał nestor jodłowskich kowali – pan Paszkowski. Był to człowiek niepośledniej natury i kondycji, i jakże pogodne usposobienia i wspaniałego humoru. Mieszkał i kuźnię swą prowadził prawie w samym centrum wioski, niedaleko urzędu gminy, przy drodze. Z jego kuźni całymi dniami dochodziły odgłosy pracy: dźwięki uderzeń młota w kowadło, rżenie koni, którym przykuwano podkowy oraz głośne rozmowy przebywających tam gospodarzy, terminatorów i czeladników. Stanowiska do okuwania koni znajdowały się przed kuźnią. Przyjeżdżali więc gospodarze lub parobki ze swymi siwkami, gniadymi czy kasztankami, wiązali je z uzdy do specjalnej belki, a mistrz kowalski brał miarę na wielkość i kształt podkowy, by odpowiednio pasowała do „końskiego paznokcia”, jak nazywano kopyto. Z odpowiedniego metalowego płaskownika kształtowano podkowę, podgrzewając ją co raz w palenisku z rozżarzonym koksem, do którego wdmuchiwano strumień powietrza z odpowiednio dużego miecha, lub nieco mniejszej dmuchawy, czyli wentylatora. Do kształtowania podkowy używano tylko odpowiedniej wielkości młota oraz kowadła, które były głównymi narzędziami w warsztacie. Do wykańczania używano całego szeregu drobnych narzędzi, szablonów i kształtowników. Na koniec – jeszcze wykonanie otworów, przez które podkowa przybijana była do kopyta specjalnymi gwoździami, zwanymi „hufnalami”. W okresie zimowym zaopatrywano dodatkowo podkowy w specjalne ostre „hacele”, czyli kolce zapobiegające ślizganiu się końskich nóg po drodze pokrytej częściowo warstwą lodu. W końcowej fazie okuwania, rozgrzaną podkowę przykładano na miejsce jej mocowania, by należycie dopasowała się i ten zabieg powodował rozchodzenie się swądu palonego kopyta, co było charakterystycznem dla okolic kuźni.

Mistrz Paszkowski, oprócz koni, okuwał także wozy konne – nakładając na drewniane segmenty kół metalowe obręcze – uzbrajał wszelkie urządzenia i osprzęt rolniczy, jak pługi, brony, płużki i kultywatory, dokonywał wszelkich napraw i regeneracji. Nierzadko też, w miarę potrzeb, wykonywał drobne elementy uprzęży końskiej, łańcuchy, uździennice i kolucha, wyklepywał siekiery i topory ciesielskie, którymi oprawiano długie belki i kloce dla budujących się domów czy wiązań dachowych. Toteż nieraz, szczególnie rankiem czy wieczorem, kiedy powietrze było czyste i chłodne, doliną Jodłówki niósł się odgłos pracy kuziennej – czysty dźwięk uderzanego młotem kowadła – niczym najpiękniejsza wiejska muzyka.

W kuźni mistrza Paszkowskiego – oprócz wykuwania elementów z żelaza – wykuwane były umiejętności nowych adeptów sztuki kowalskiej. A przyznać należy, że sporo ich przeszło przez ręce tak znakomitego nauczyciela i mistrza. Naukę zawodu pobierało u niego wielu późniejszych kowali Wymienić wypada: Jana Marcinka, Jana Szpaka czy Janigę, którzy, prowadząc własne warsztaty, długo służyli mieszkańcom Jodłowej, jak i okolicznych wiosek.

Kolejnym zawodem wykonywanym przez dużą liczbę członków miejscowego cechu było ciesielstwo, a to z dwóch zasadniczych względów. Po pierwsze, wiejskie budownictwo jako podstawowego składnika wciąż używało drewna. Po drugie, w otaczające wieś lasy obfitowały w ten budulec. Dominowały jodły, na co wskazuje już nazwa wsi, rosły tu też sosny i świerki, przy znacznej obecności modrzewia.

Drewno ścinano w okresie zimowym, najwłaściwszym do jego pozyskania, także dlatego, że zamarznięte podłoże ułatwiało jego wywóz z często niedostępnych inną porą terenów leśnych. Czyniono to wyłącznie z wykorzystaniem żywej siły pociągowej, jaką były zaprzęgi konne. Ścięte drzewo było składowane najczęściej już w pobliżu placu budowy domu, dla celów jego wstępnej obróbki i procesu suszenia. I tu przystępowały do działania zespoły lub brygady ciesielskie. Takich brygad ciesielskich było w Jodłowej kilka. Najbardziej znana pochodziła z Wisowej, pracująca pod przewodnictwem mistrza, czy jak kto woli, majstra Mroza. Członkowie brygady, mężczyźni sami jak młode dęby, wysocy, mocno zbudowani, jak to mówiono „chłopy na schwał”. Każdy pogodny dzień wykorzystywały takie brygady do oprawiania, czyli obciosywania nagromadzonych kloców i pni drzewnych, i nadawania im odpowiednich wymiarów – równych grubości ściany stawianego później budynku. Wstępnie obrobione w ten sposób drzewo składowano w potężne stosy, przekładając je odpowiednimi listewkami, dla zapewnienia im odpowiedniego przewiewu i zabezpieczenia przed sinicą. Tak ułożone stosy nakrywano daszkiem z gontów lub ze słomy, zabezpieczającym przed opadami. Okres wstępnego suszenia wynosił z reguły pół roku, po którym to czasie drzewo mogło być użyte do budowy domu.

Sama czynność obciosywania pni odbywała się za pomocą specjalnych siekier, zwanych toporami, o bardzo dużych płaskich ostrzach, które zapewniały uzyskanie dobrej płaskości i gładkości ścian belek. Belki o mniejszych przekrojach przygotowywane były na elementy konstrukcji dachowych, czyli krokwie, stolce, rygle i łaty.

Przyszły właściciel określał zasadnicze wielkości budowanego domu, wielkość i ilość izb. Z dokumentacji potrzebne było tylko pozwolenie na budowę wydawane w urzędzie gminy. Reszta należała już do majstra i zależała od jego umiejętności i umiejętności całej brygady. Nie upływało zazwyczaj wiele miesięcy, a na wiązaniach dachowych powiewała kolorowa wiecha – znak ukończenia ciesielskiego dzieła – a gospodarz zobowiązany był do uczczenia tego faktu odpowiednim poczęstunkiem dla całej brygady, która przechodziła już na następną budowę.

W czasie prowadzania budowy majster sprawdzał bezpośrednio umiejętności poszczególnych terminatorów i czeladników. Opanowanie techniki i sztuki budowlanej z przyswojeniem wiadomości teoretycznych, dawało terminatorowi podstawę do odbycia egzaminu czeladniczego, a po jego pozytywnym zdaniu, do tak zwanych „wyzwolin”, czyli uzyskania uprawnień do samodzielnego działania i wykonywania prac w wyuczonym zawodzie. Uroczystości wyzwolin były zawsze hucznie obchodzone w całym gronie towarzystwa cechowego.

W ślad za cieślami, brygadą pana Mroza, podążała też ekipa złożona z mieszkańców Wisowej wyspecjalizowana w uszczelnianiu budynków zbudowanych z ciosów i belek drewnianych. Szczeliny pomiędzy belkami, wypełniali oni leśnym mchem, mocno go ubijając, co zapewniało całkowitą i skuteczną izolację, tak cieplną, jak i akustyczną.

Podobnie jak mistrz Paszkowski w kowalstwie, tak i mistrz Mróz w zawodzie ciesielskim wyzwolił cały szereg młodych cieśli, którzy znaleźli zajęcie i prace nie tylko w Jodłowej, ale i daleko poza jej granicami.

Zbudowanych przez cieśli domów nie można byłoby wykończyć i zasiedlić bez pomocy stolarzy. Dlatego i stolarstwo należało do zawodów popularnych i licznie reprezentowanych. Jednym ze znakomitszych mistrzów stolarskich był Franciszek Grębski, który równocześnie był młynarzem, właścicielem młyna wodnego. Kupił go od pana Wisłockiego, który z kolei przez szereg lat dzierżawił młyn od Kollata, właściciela dworu. W prowadzeniu młyna pomagała Franciszkowi Grębskiemu żona Anna, mógł więc sporo czasu na warsztat stolarski, w tym szkolenie młodych uczniów i czeladników. Jednym z takich uczniów, był syn Franciszka, Zygmunt. Wyuczył go ojciec, by przekazać mu własny warsztat. Innymi majstrami, którzy wyszli spod ręki Grębskiego, byli Józef Kapłon i Wiktor Kaczmarczyk.

W warsztacie stolarskim wykonywana była stolarka budowlana, a więc okna, drzwi w różnych wymiarach i wzorach, zgodnie z życzeniami odbiorców, jak również wyposażenie mieszkań w szafy, łóżka, stoły, kredensy kuchenne, ramy do obrazów i luster, a także trumny dla mieszkańców wioski opuszczających już na zawsze ten ziemski padół.

Wszystkie wyroby wychodzące z warsztatu stolarskiego mistrza Franciszka cechowały zasadnicze zalety: były wykonane z najlepszego materiału (drewna pospolitego lub wyszukanego), za pomocą ręcznych narzędzi i przyrządów, a ich jakość świadczyła o bardzo wysokich umiejętnościach wykonawców. Wykończenie wyrobów drewnianych polegało na pokrywaniu ich pierwszorzędnej jakości powłokami lakierniczymi i malarskimi opartymi na surowcach i składnikach naturalnych. Nakładanie powłok politury wymagało też najwyższego stopnia wtajemniczenia zawodowego. W zamian za to wszystkie tak wykonane przedmioty posiadały gwarantowaną żywotność i długi czas użytkowania.

Liczną grupę rzemieślników zrzeszonych w cechu, stanowili zduni i murarze. Również i bez nich nie można było sobie wyobrazić budowy i wykończenie nowych domów. O ile murarze brali w tym procesie udział już na samym początku, stawiając fundamenty, ścianki działowe i ogniowe, o tyle do zdunów należało wyposażenie domu w sprawnie działający piec i dobrze funkcjonującą kuchnię z należycie piekącym piecem chlebowym.

Z biegiem czasu coraz więcej gospodarzy decydowało się na budowę domów murowanych z cegły , materiału coraz łatwiej pozyskiwanego z cegielni lub też produkowanego sposobem chałupniczym, na miejscu budowy domu, o ile oczywiście pozwalały na to bliskie pokłady gliny nadającej się do tego celu.

Murarze pracowali w kilkuosobowych zespołach ponieważ zaprawę należało odpowiednio przygotować, na ścianę w kalfasach podać i cegłę majstrowi po rękę podrzucić. Na sprawnej budowie domu pracowało kilka trójek murarskich.

Natomiast zdun swoją pracę rozpoczynał przeważnie w pojedynkę, co najwyżej z jednym pomocnikiem. Przy stawianiu pieca nie zalecany był pośpiech, bo sztuka wykonania przewodów i kanałów dymowych wymagało czasu, namysłu i uwagi.

Do takich znanych i rozchwytywanych murarzy i zdunów zaliczyć należy zespoły Franciszka Studniarza i Stanisława Papiernika. Oni też w większości przypadków byli wykonawcami nagrobków i grobowców na jodłowskim cmentarzu, gdyż wtedy nie było jeszcze w modzie stawianie wspaniałych pomników marmurowych czy z granitu. Nie pozwalały na to wysokie koszty, jak i trudności w pozyskaniu odpowiedniego materiału.

Pokrewnym zawodem do fachu murarskiego, z uwagi na rodzaj tworzywa, było garncarstwo. Jodłowa była znana z wyrobu naczyń glinianych, bez których trudno by sobie wyobrazić życie wiejskich gospodyń. Zawdzięczała to przede wszystkim występującym tu złożom specjalnej glinki nadającej się na takie właśnie wyroby. Również nie bez znaczenia są tu przekazywane z pokolenia na pokolenie tradycje tworzenia w glinie, bowiem, jak w innych przypadkach, był to poniekąd zawód rodzinny.

Nie było jarmarku w Jodłowej, Brzostku, Pilźnie czy Kołaczycach, żeby na specjalnych stoiskach nie oferowano „skorup” z warsztatów i pieców garncarskich pana Olszewskiego, nestora w tym zawodzie, a także Dubiela, Cichonia i Mołdy.

Wyroby z wypalanej gliny długo znajdowały nabywców wśród gospodyń wiejskich, bo nic tak dobrze nie smakowało, jak polski zakwaszony żur w starym niepolewanym gliniaku, najlepsze kwaśne mleko też piło się z garnka glinianego przechowywanego w zimnej piwnicy. Również kwiaty i rośliny najlepiej rosły w doniczkach wypalanych z gliny, i też bez polewy, żeby korzenie mogły oddychać. A że „skorupy” – rzecz krucha, popyt na nie był nieustanny.

Podstawowym asortymentem wyrabianym w warsztatach garncarskich były: garnki małe i duże, na kwartę lub dwie, albo i większe, piękne w formie, proste w kształcie, z jednym uchem lub dwoma, polewane od środka albo i bez polewy; następnie dzbany i dzbanki, smukłe lub obłe, wysokie lub przysadziste jak wiejskie kobiety, też z dwoma uchami lub jednym, ale za to z dzióbkiem; w końcu talerze i misy oraz miski, polewane i zdobione różnymi wzorami i ornamentami, spodki i podstawki różne w wymiarze i formie, zależnie od przeznaczenia. Bogaty wybór przedstawiały też rozmaite wazony i wazoniki, polewane częściowo i z obrzeżami ręcznie, misternie fałdowanymi. Tak szeroki katalog produktów wymagał od wykonawcy umiejętności, wyobraźni i wrażliwości artystycznej, których nie brakowało jodłowskim twórcom ludowym, czułym na piękno natury, z której czerpali natchnienie i wzorce, wyczarowując na garncarskim kole istne cuda.

Jednak by te cuda wyczarować, należało wpierw wykonać żmudną pracę przygotowania materiału – odpowiedniego tworzywa. Ze zbocza niedalekiej Mrozowej Górki, jak nazywano przydrożną skarpę, uczeń czy czeladnik mistrza garncarskiego pozyskiwał wybrane gatunki gliny, kopiąc ją przy pomocy łopaty lub motyki, ładował na taczki i przewoził do, na szczęście niezbyt odległego, warsztatu. Tu następował proces jej przygotowania i uzdatniania, by jako tworzywo, w postaci odpowiedniej wielkości bryły położyć ją na okrągłym stole garncarskim, zwanym także toczydłem. Była więc ta surowa glina odpowiednio rozdrobniona i złożona w dużej kadzi lub po prostu w dole ziemnym. Tam zalewano ją wodą dla odpowiedniego nawilgocenia, co wymagało kilku dni, podczas których przebiegał proces lasowania i ujednorodnienia. Następnie glina musiała być bardzo dokładnie wyrobiona, a dokonywano tego w sposób prymitywny przy pomocy nóg w specjalnie do tego przygotowanych baliach. Tak wyrobiona i wymasowana glina przybierała postać plastycznego tworzywa bez żadnych grudek, wtrąceń mineralnych czy ziaren piasku.

Odpowiedniej wielkości bryłę tak przygotowanej gliny mistrz garncarski kładł na tarczy stołu czyli toczydła, zwanym popularnie stołem garncarskim, wprawianym w ruch obrotowy nogami mistrza, naciskającego dolną jego tarczę, będącą jednocześnie kołem zamachowym podtrzymującym ruch obrotowy. Nadawanie bryle gliny odpowiedniego kształtu i grubości ścianki formowanego przedmiotu, było już dziełem obu rąk mistrza i wyczucia jego palców.

Po nadaniu bryle wstępnego, lecz już zamierzonego kształtu, następowały czynności wykańczania i wygładzania powierzchni z jednoczesnym korygowaniem linii i formy. Wykonywano to przy pomocy delikatnych płytek i szablonów, co pozwalało na uzyskanie względnie powtarzalnego wyglądu, chociaż uzyskanie dwóch identycznych naczyń było w tym ręcznym fachu praktycznie niemożliwe.

Przy niektórych przedmiotach, jak dzbanki czy garnki, pozostawało jeszcze doklejenie ucha, w możliwie krótkim czasie, aby nie dopuścić do przeschnięcia wierzchniej powłoki, co uniemożliwiałoby dobre zlepienie się obu elementów.

Tak uformowane naczynia ustawiane były na półkę, by w cieniu i przewiewie odpowiednio przeschły zanim zostaną ustawione w piecu garncarskim dla przeprowadzenia procesu jego wypalenia. Piece garncarskie, przeważnie budowane samodzielnie, były zawsze stawiane w pobliżu reszty warsztatu, by skrócić drogę transportu. Były one opalane przeważnie suchym drewnem liściastym, nie wydzielającym substancji smolistych, które mogłyby nadać wypalanym przedmiotom niezamierzoną kolorystykę.

Po wstępnym wypaleniu brał mistrz osobiście każdą „skorupę” i stukając w nią zgiętym palcem sprawdzał, czy nie jest ona pęknięta lub czy nie posiada innych wad. Potem następowało jeszcze polewanie, w części lub całości, glejtą ołowianą lub inną emalią, które miały za zadanie uszczelniać naczynie, oraz zdobienie różnymi ornamentami i szlaczkami. Po tej operacji „skorupy” były ponownie wypalane dla uzyskania odpowiedniej glazury i dodatkowej kolorystyki.

Sztuka garncarska przyniosła Jodłowej zasłużony rozgłos, a dla wielu rodzin stała się podstawą egzystencji.

Bardzo dużą grupą zawodową, zrzeszoną w jodłowskim cechu, byli szewcy i krawcy. Profesje cieszące się niewielką sławą, ale nie mniej potrzebne niż wcześniej wspomniane. Nie każda pora roku umożliwiała bowiem chodzenie na bosaka.

W Jodłowej obuwie można było kupić przeważnie w dni targowe, kiedy przyjeżdżali miejscy sprzedawcy oferujący szeroki asortyment butów gotowych, jak mówiono fabrycznych, wykonanych według ostatniej mody i fasonów. Były więc trzewiki i półbuty, buty damskie na płaskim i wysokim obcasie, czółenka i sandały. Asortyment dowożonego obuwia był zależny od sezonu i pory roku. Jednak mieszkańcy wioski nie darzyli fabrycznych wyrobów szczególnym upodobaniem, ponieważ nie były one na tyle mocne i wytrzymałe, by wytrzymać wiejską niepogodę i błotniste drogi, a ich cena nie była niska. Do tego – trudno było niekiedy dopasować je do wiejskiej stopy, zniekształconej przez chodzenie boso. Dlatego trwało w przekonaniu większości mieszkańców Jodłowej, że nie ma to jak buty na miarę wykonane przez dobrego szewca, z dobrego materiału, które w razie potrzeby nadawałyby się do naprawy, a więc do długiego użytkowania.

Szczególnym zainteresowaniem, zwłaszcza u dorastającej młodzieży i młodych gospodarzy, cieszyły się buty wysokie z cholewami, zwane oficerkami. Jak sama ich nazwa wskazywała, były to buty noszone przez oficerów kawalerii Wojska Polskiego, buty o specjalnym fasonie, które cechowały się wysokimi napiętkami i specjalną tak zwaną szyną wszytą w dolną część cholewy i utrzymującej ją zawsze w pozycji pionowej, prostej. Ponadto były one wykonane zawsze z najwyższej jakości skóry, która odpowiednio wypastowana i wyglansowana – błyszczała jak lustro.

W obrębie samej tylko środkowej części Jodłowej było kilku szewców, jak Szczepanowski, Świątkowski, Proch, Kaczmarczyk i Chudy, który jednocześnie spełniał rolę cholewkarza i prowadził sklep skórzany ze wszystkimi materiałami i przyborami szewskimi. Mimo znacznej liczby szewców, na naprawę butów czekało się niejednokrotnie nawet kilka dni. Kiedy już przyszło się po odbiór, obserwować można było siedzącego na zydelku, zgarbionego majstra szewskiego, trzymającego między nogami na specjalnym stojaku kopyto z nałożonym na nie reperowanym butem i wbijającego jednym uderzeniem szewskiego młotka drewniane kołeczki, czyli ćwieczki w uprzednio wykonane odpowiednim szpilarem otworki, mające na celu zespolenie np. nakładanej podeszwy ze zniszczoną częścią buta. Praca ta wymagała przede wszystkim niezwykłej precyzji i – jak mówiono – nadludzkiej cierpliwości.

Jednocześnie nie była to praca przynosząca wysokie zarobki. Stąd też do tego zawodu nie garnęło się wielu chętnych, jeżeli już – to z rodzin o najniższym statusie społecznym.

Z kolei – jeśli chodzi o krawców – w Jodłowej działał cały szereg fachowców, mistrzów igły, nici i nożyczek. Najbardziej ceniony z nich był Emil Wierzgacz. Jak sam mawiał, sztuki tej uczył się nie byle gdzie, bo w Wiedniu. Tam też nauczył się języka niemieckiego, a mowę jego cechował obcy akcent. Pracownię swoją prowadził w jednej izbie swego domu sąsiadującego ze szkołą ludową. Dostawał bardzo wiele zamówień, toteż na uszycie garnituru czekało się bardzo długo. Szył nie tylko męskie garnitury i płaszcze, ale również sutanny, zamawiane przez okolicznych księży, bowiem żaden inny krawiec tego nie potrafił. Tak samo umiał skroić i uszyć mundur i mundurek gimnazjalny, jak i wytworny smoking czy frak. Opanował też trudną sztukę szycia spodni przeznaczonych do jazdy konnej, tzw. bryczesów, lub jak swojsko mówiono rajtków, które noszone wraz z butami-oficerkami stanowiły szczyt kawalerskiej elegancji i zapewniały powodzenie ich właściciela u wiejskich piękności i panien na wydaniu. Jako mistrz krawiecki posiadał też Wierzgacz prawo szkolenia czeladników, z czego wywiązywał się znakomicie, wypuścił wielu następców. Do nich należałoby zaliczyć panów Kowalskich, Ziemskiego i wielu wielu innych. Znany był też pan Wierzgacz z tego, że mieszkając w domu tuż przy drodze, gościł na swoim ganku wielu przechodzących tą drogą mieszkających, zwłaszcza wracających w niedzielne popołudnia z nabożeństw. Prowadzono wówczas ożywione rozmowy i dysputy polityczne, obyczajowe, a z opinią tego zacnego i bywałego w świecie gospodarza domu powszechnie się liczono.

Bardzo cenionym i poważanym był na wsi zawód rymarza. A to dlatego, że każdy z rolników posiadał przynajmniej parę koni, a bywało że więcej. Jedne ciężkie i masywne w budowie – służyły do orki i uprawy ziemi, czasem do wywozu ściętego w lesie drzewa lub do transportu drogowego; innych mniej lub więcej rasowych, o pięknej maści i kształtnej budowie, po odpowiednim przyuczeniu – używano do jazdy konnej lub zaprzęgano do powozów i spacerowych bryczek udających się z gospodarzami do kościoła lub na odpusty, najczęściej jednak widywano je w paradnych kawalkadach weselnych. Odpowiednie piękno i urok nadawała jednak koniom i całym zaprzęgom – dopiero ich uprząż. I tu właśnie można było docenić talent i umiejętność poszczególnych rymarzy.

Zanim jednak rymarz mógł przystąpić do szycia elementów końskiego szamerunku, musiał wpierw przygotować surowiec, jakim była naturalna skóra o odpowiednich właściwościach. Tej roli nie spełniała skóra używana do wyrobu obuwia, bo była za delikatna i za słaba. Toteż wykorzystywano skóry z dopiero co ubitych wołów, krów i cieląt, a wyprawiano ją sposobem domowym. Po ściągnięciu skóry z tuszy wołowej rozciągano ją na specjalnym stelażu, aby nieco przyschła, a następnie moczono w kadziach wypełnionych roztworem ługu, by po kilkunastu dniach ściągnąć z niej sierść i nadmiar pozostałego tłuszczu. Tak oczyszczona skórę, podzieloną na dwa długie pasy, wieszano przeważnie na boisku stodoły u wysoko mocowanej belki. Przy pomocy dwóch skrzyżowanych drągów i przymocowanego do dolnych końców pasów skóry koła od wozu, pełniącego tu rolę koła zamachowego, masowano wyciągnięte pasy, skręcając je to w jedną, to w drugą stronę i polewając jednocześnie roztworem mydlanym zmieszanym z tłuszczem. Tak spreparowana skóra nie chłonęła wilgoci i miała odpowiednią elastyczność, a także wytrzymałość na rozciąganie.

Po wyprawieniu skóry i jej dodatkowym wygładzeniu, nadawała się ona do wykonania pokrycia chomąta, postronków cugli czy uździenic i długich lejców. Wszystkie te elementy były przykrawane i zszywane tylko ręcznie specjalną dratwą, z wykorzystaniem cienkich, skórzanych rzemyków. Natomiast elementy zdobiące wykonywano ze skóry szlachetnej i nabijano ozdobnymi blaszkami metalowymi oraz błyszczącymi cekinami. Wypastowane kolorowymi pastami i wypolerowane ozdoby metalowe końskiej uprzęży – nadawały ubranym w nie zastępom wiele uroku, a uździenice przyozdobione kolorowymi wstążkami i kokardami, sprawiały, że jadący orszak weselny był widowiskiem barwnym i budzącym podziw mijanych przechodniów.

Wysokim kunsztem mogli pochwalić się też rymarze wykonujący końskie siodła przeznaczone do jazdy wierzchem. Wymagało to wyższych umiejętności, a także znajomości końskiej anatomii. Takich rymarzy było zaledwie kilku, ich praca byłą dobrze opłacana.

Trzeba wspomnieć także o kołodziejach. Trudno sobie bowiem wyobrazić rolnika z konnym zaprzęgiem bez podstawowego ekwipunku, jaki stanowi wóz, pług, brony oraz kolce do pługa. Wóz konny – podstawowy środek transportu na wsi – powstawał właśnie w warsztacie kołodzieja.

Kołodziej, tak jak i stolarz, pracował w drzewie, lecz stosował odmienne technologie jego obróbki. Rzemieślnik ten musiał doskonale znać cechy poszczególnych gatunków drzewa i możliwości jego wykorzystania. Konstrukcje powszechnie używanych wozów i urządzeń do produkcji rolnej są w zasadzie powtarzalne, i niezmienne mimo upływu lat. Są to koła, rozwory, kłonice, orczyki, drabinki, literki, wagi i pawąze. Każda z tych części powstawała w wyniku działania sprawnych rzemieślnika i niekiedy prymitywnych narzędzi. Wymagana przy tym była współpraca z kowalem, który uzupełniał dzieło kołodzieja, poprzez okuwanie elementów wozu i narzędzi posiadających zasadnicze części wykonane z drzewa.

Jednym z najbardziej znanych mistrzów w tym zawodzie był Wojciech Chudy, który przez wiele lat pełnił też funkcję komendanta Ochotniczej Straży Pożarnej w Jodłowej. Zawsze z wielką sumiennością i dokładnością toczył on piasty kół, obrabiał szprychy i elementy drewnianych obręczy kół, a zrobione przez niego przodki wozów, rozwory i inne widoczne elementy – cieszyły oko ładnym wykonaniem.

Kilka zdań należałoby jeszcze poświęcić zawodom, których kontynuatorami byli członkowie jednej rodziny.

Od bardzo dawna w Jodłowej funkcjonowały dwa młyny należące do rodziny Grębskich. Jeden z nich był własnością Franciszka i znajdował się w centrum Jodłowej, drugi, położony w Nadolu, stanowił własność jego młodszego brata. Ojciec ich – protoplasta rodu Grębskich – zakupił te młyny od poprzednich właścicieli z przeznaczeniem właśnie dla swoich synów. Tak więc synowie z konieczności opanować musieli zawód młynarski, a także wprowadzić weń pomocników młynarzy i swoich następców, ewentualnie spadkobierców. Praktykę w tym zawodzie opanowali szybko, mogli więc z powodzeniem młyny samodzielnie prowadzić, a także zapewnić ciągłość ich eksploatacji.

Dalsi potomkowie Wojciecha, z rodziny mieszkającej w Nadolu, zaczęli się parać także masarstwem. Jakie i gdzie były początki ich pracy w tym zawodzie – trudno by dociekać. Tak więc jako masarze pracowali Józef i Władysław Grębscy oraz ich synowie, jak również wyszkoleni przez nich czeladnicy i mistrzowie masarscy. W sumie – na terenie Jodłowej – było kilku rzeźników i masarzy – nie licząc rzeźników pochodzenia żydowskiego, ale Ci do cechu nie należeli.

Opisana pokrótce działalność rzemieślników zrzeszonych w Zbiorowym Cechu Rzemieślniczym w Jodłowej, który w okresie swego rozkwitu liczył ponad czterdziestu członków, nie obrazuje wyczerpująco jego działalności. Przez długi okres funkcję prezesa cechu, czy raczej jak mówiono starszego cechu – pełnił pan Józef Olszewski, wspomniany już mistrz garncarski – wielce zasłużony tak z racji prowadzenia organizacji, jak i osiągnięć w szkoleniu rzemieślników różnych stopni. Franciszek Grębski, z uwagi na wieloletnie członkostwo był członkiem honorowym zarządu. Funkcję sekretarza pełnił Bronisław Słota – posiadający ubojnię, masarnię i sklep masarski. Był on zięciem Franciszka Grębskiego i nomen omen ojciec autora tych wspomnień.

Ośrodkiem działania cechu był dom ludowy, powstały w znacznym udziale dzięki pracy jego członków. Cech działał bardzo prężnie. Zarząd jego, poza działalnością statutową, organizował zebrania szkoleniowe i liczne imprezy rocznicowe i okolicznościowe. Do historii przeszły coroczne spotkania opłatkowe, zabawy karnawałowe i bale dobroczynne.

Cech posiadał swój własny sztandar cechowy.

Członkowie cechu – szczególnie jego zarząd – poprzez intensywne działania we władzach terytorialnych mieli znaczny udział w rozwoju gospodarczym wsi.

Działalność Zbiorowego Cechu Rzemieślniczego w Jodłowej została całkowicie zabroniona zarządzeniem niemieckich władz okupacyjnych z chwilą wybuchu drugiej wojny światowej.