Biurko dla pisarza (fragment powieści)

W hotelu koło dworca kolejowego w Kielcach działało nocne kasyno. Kiedyś zagrałem tutaj za kasę z kilku spotkań autorskich i wszystko przegrałem. Od tamtego wieczoru omijałem ten przybytek z daleka. Dodatkowym ostrzeżeniem był przypadek pewnego piłkarza, który występował w Koronie Kielce – hazard go wykończył. W kasynach przegrał wszystko, co zdobył dzięki karierze piłkarskiej. Potem, po tej porażce, nie potrafił już pracować w swym wyuczonym zawodzie i na powrót być elektrykiem. Powiesił się.

Było jeszcze ciemno, gdy wsiadłem do pierwszego busa jadącego do mojej miejscowości. Podczas podróży rozmyślałem o książce, którą pisałem. Kryzys twórczy nie ustępował. Przyczyny? A to małe dziecko, a to dużo rachunków do zapłacenia, a to zepsuła mi się maszyna do pisania, na której napisałem trzy swoje pierwsze książki. Z tą maszyną to było najgorzej. Miałem dużo notatek do powieści o Jezusie, jednak ta jakoś nie chciała się napisać, robota bez przerwy się rwała.

Stwierdziłem, że potrzeba mi solidnego biurka – bo co to za pisarz bez biurka? Pieniądze uzbierane za spotkania autorskie postanowiłem zainwestować w biurko, a nie w hazard. Wiedziałem, kto może je dla mnie sporządzić – Kunefał,  stolarz ode mnie ze wsi. Zadzwoniłem do niego, zgodził się. Cały czas wysyłał mi kolejne projekty, aż w końcu jeden z nich zatwierdziłem i pozwoliłem mu zabrać się do roboty. Wczoraj zadzwonił, że biurko wreszcie gotowe.

Wysiadłem na przystanku i ruszyłem polną drogą do domu. Zjawiłem się tu o brzasku, jak zły duch. Bo może i byłem takim złym duchem, dlatego mnie stąd przepędzono? A może sam uciekłem? Chciałem uciec? Była niedziela. Spłoszyłem stadko kuropatw, kiedy wszedłem w zboże. Ledwie już rozpoznawałem, co to za kłosy. Żyto? Pszenica? A może pszenżyto? Zbliżały się żniwa. Kiedyś pomagałem rodzicom w polu, ale nie byłem dobrym rolnikiem. Niewiele wiedziałem o żniwach, o zbożach. Uciekłem od tego. Tylko świętokrzyskie legendy zabrałem ze sobą w świat jako mój jedyny bagaż.

Pamiętałem, że w zbożu mogą mieszkać południce. Bałem się ich przez całe dzieciństwo. Wierzono, że jeśli ktoś uśnie w południe na snopach zboża, południce usiądą na jego klatce piersiowej i będą próbowały wydusić z niego życie. Tak kiedyś się stało ze starym Mistrzykiem. Chciał sobie chłop odpocząć po machaniu kosą, położył się spać i już się nie obudził. Życie w tej wsi, leżącej u stóp Łysej Góry, przesiąknięte było zabobonami, a religia katolicka mieszała się z pogaństwem. W ludziach siedziała prymitywna moc i zwierzęcość. Gotowi byli w każdej chwili skoczyć sobie do gardła. Starcy co wieczór przy ognisku opowiadali nam o czarownicach, diabłach i strzygach. Przez całe dzieciństwo żyłem w strachu, bo moja wyobraźnia była wypełniona przez rozmaite zjawy – niektóre zresztą straszyły mnie do tej pory.

Widać już było zarysy domostw. Polska wieś się zmieniała. Znikały niedbale sklecone, drewniane chatynki. Na ich fundamentach powstawały wystawne wille, wznoszone za kasę zarobioną na Wyspach Brytyjskich albo w Skandynawii. Wieś wyglądała na wymarłą – większość tych domów była pusta, bo ich właściciele zostali tanimi wyrobnikami u obcych. Nędzolami.

Dróżka była kamienista, co chwila potykałem się idąc prawie po omacku. Pozdzierałem sobie kolana. Zapomniałem już, jak się chodzi wśród pól, za rzadko przyjeżdżałem do rodzinnej wsi. Zjawiałem się tu zresztą zwykle późno w nocy i znikałem nad ranem. Ludzie nie wiedzieli, co o mnie sądzić – udało mi się odnieść sukces, czy jednak przegrałem? A to widzieli mnie w telewizji, a to za jakieś stare grzechy tropił mnie komornik. Wielu się cieszyło z tych potknięć – taki był prymus, no i proszę – na psy zszedł. A nasz Władzio w szkole się nie uczył, w piłkę nie grał, a na ludzi wyszedł – ma zakład samochodowy.

Nie pozwalałem sobie jednak na zwątpienie – wierzyłem, że systematycznie i z uporem buduję swoje Księstwo. Z polnej drogi wyszedłem na szosę wiodącą przez wieś. Asfalt pachniał nowością. Środkiem drogi szedł Dżony Dudek. Wyglądał jak zombie. Siwe, rozwiane na wietrze włosy, stare brudne ciuchy. Był kompletnie pijany. Nie rozpoznał mnie.

Wieś się zmieniła – odnowiono wiele chałup, stały zupełnie nowe płoty. Wszyscy nosili głowy wyżej niż kiedyś. Jedno było pewne: te nowe domy i płoty to z pracowitości ludzi się wzięły, nie z kasy od Tuska czy Kaczyńskich.

Mogłem uważać się za człowieka sukcesu, czy jednak przegranego? Czasem czułem się księciem życia, który zrealizował wszystko, co chciał, a niekiedy – jak ostatni słabeusz, który nawet nie zrobił prawa jazdy, nie kupił mieszkania, nie zasadził dębu. Dobrze, że przynajmniej spłodziłem syna.

– Wreście jesteś! – Suchy czekał na progu domu, widocznie wiedział, że przyjadę. – Mom do ciebie sprawę…

Wsunąłem zardzewiały klucz w zakurzony zamek. Drzwi otworzyły się do środka i wszedłem do przedsionka, a Suchy za mną, zakładając jeden palec na drugi dla zażegnania złego. Bał się, że duchy mojej matki i ojca grasują po pustym, rzadko odwiedzanym domu. Było tutaj duszno i nieco wilgotno, ale nie aż tak, jak to zapamiętałem. Przez okno na przeciwległym krańcu kuchni zaczęły się wlewać potoki słonecznych promieni.

W kominku leżały stare gazety z moimi wywiadami sprzed lat. Podpaliłem je.

– Opowiedz, co się dzieje – Zacząłem czyścić i szorować mebel po meblu, zerkając na Suchego. Stracił prawie wszystkie włosy. Zęby też mu się przerzedziły. Wychudł. Nie przypominał już tego beztroskiego chłopaka z dzieciństwa. Nie rozczulało mnie to zbytnio, czas płynął szybko, było jeszcze sporo do zrobienia, należało się spieszyć.  – Co tam słychać we wsi? – powtórzyłem pytanie, bo był świetnym informatorem. Wystarczyło go posłuchać przez godzinę, potrafił w tym czasie streścić całe półrocze. Niekiedy myślałem, że to on powinien zostać pisarzem.

– Niedawno zginął Flisek  – tłumaczył. – Wszyscy giną na drodze, rozjechani po pijaku jak zające. Tutaj jest tero droga szybkiego ruchu. TIR-y jeżdżą po kamiń do kopalni. Jak pijoki wracajo spod sklepu, to gino. Inne się wiszajo, bo nie potrafią żyć. Ot, taki to smutny cas nastoł… – spuścił wzrok, bo sam także popijał. Przez święta wielkanocne leżał w śpiączce, bo ktoś go poczęstował alkoholem dziwnego pochodzenia. Rok temu prawie zmarł od zatrucia jadem kiełbasianym, po tym jak  zjadł z jakiegoś starego słoika zepsutą kiełbasę. Opowiadał mi o tych tragediach, a ja myślałem o moim Księstwie – że  ciągle za łatwo jest rozwalić je jednym kopnięciem nogi obutej w trampek hipstera albo wyglansowany mokasyn komornika.

– Ziemie chco mi odebrać. – posmutniał Suchy.

Od dawna zastanawiałem się, co zrobić z moją ziemią. Leżała odłogiem, a tego moja matka z pewnością nie chciała. Czy powinienem sprzedać ojcowiznę i stracić korzenie? Niedawno dałem ją w dzierżawę Dudkowi, ale słabo sobie radził z jej uprawianiem. Alkohol go wyniszczył.

Suchy także coraz więcej popijał, bo rok temu odeszła od niego żona z córką.

– Kto?

– Stachurszczoki – powiedział, a ja nadstawiłem uszu. To była kiedyś jedna z najbiedniejszych rodzin we wsi, ale dzięki sprytowi, oszustwom i chciwości zaczęli trząść całą okolicą. – Godały, ze ciebie tyz wykupio! Zobcys! Pomozes mi?

Kiedyś Suchy straszył pod sklepem pijaczków, że jak będą mu dokuczać, to on ma kolegę pisarza i poprosi mnie, żebym ich opisał. I przestali go bić.

Stachurscy zdobyli gotówkę zrywając jabłka we Włoszech. Potem handlowali autami z zagranicy, zwykle kradzionymi, ale nikt ich za rękę nie złapał. Następnie otworzyli komis z samochodami, już legalny, na czym trzaskali ciężką kasę. Jako sprytni zbójcy inwestowali pieniądze w nieruchomości. Powoli stawali się lokalnymi  latyfundystami – należało do nich już prawie pół wsi. Niektórych rolników uczynili swoimi parobkami, innych podstępnie wykupili, pojąc wódką, a potem podsuwając papiery do podpisania. Suchy nie zamierzał jednak być niczyim parobkiem i nie chciał im oddać nawet kawałka ojcowizny.

– Rodzinna ziemia to prochy przodków. Ja też nikomu nic nie sprzedam – postanowiłem.

W południe poszedłem do kościoła. Budowla pamiętała czasy, kiedy nasza wieś była majątkiem biskupim, a nawet gminą. Ale z czasem utraciła swoją ważność i stała się małą przydrożną wioseczką. Kolejne pokolenia nie wniosły nic do rozwoju, skarłowaciały.

Wiele razy robiłem podchody do różnych księży i zakonników, żeby ochrzcili mojego syna. Okazało się, że jest problem – nie mieliśmy z Renią ślubu kościelnego.

Proboszcz przebiegał właśnie przez kościelny dziedziniec.

– Pochwalony! – cisnąłem za księdzem jak kamieniem. – Mam sprawę…

– Proszę na mnie poczekać po mszy! – odrzekł.

Od dawna nie wiedziałem, w co mam wierzyć. Nie wątpiłem jedynie w kosmiczną przyszłość ludzkości. Nie chciało mi się zaprzątać głowy przyziemnymi przepychankami, marzyłem o zasiedlaniu innych planet, to była przyszłość naszej cywilizacji. Od jakiegoś czasu doceniałem autorów science fiction. Wielu z nich wyprzedziło swój czas. Na pewno było to bardziej wartościowe, niż robota autorów kryminałów, których popularności nie rozumiałem. W ich powieściach zawsze ktoś kogoś mordował, różniły się tylko metody.

Kiedyś chodziłem do kościoła często, ale potem przestałem. Nie pozwoliłem zrobić z siebie ministranta. Poprzedni proboszcz chciał, żebym został księdzem, bo się dobrze uczyłem w szkole, ale także nie dałem się namówić.

– I jak ci się tam żyje? – spotkała mnie stara Jankowska, której dawno nie widziałem, zdziwiłem się, że jeszcze żyje. Może to dzięki swoim ziółkom tak dobrze się trzymała.

– Jakoś się żyje…

– Wis, źle się będzie dzioło w najbliższym czasie na świecie – tłumaczyła starucha.  – Ptaki krzywo lotajo, a powietrze się faluje… I nic na to nie poradzimy. Wojny bedo wielkie na świecie… – przyglądała mi się uważnie.

Wiedziałem, że czytała moje książki.

– Żeś ty mnie tak pieronie łopisoł. Żeś tak móg.

– Mogłem, to i zrobiłem – odpowiedziałem ze śmiechem, bo wiedziałem, że się tylko ze mną droczy. Po moich książkach, jako zielarka, zyskała wielu nowych klientów. Zjeżdżali do niej tutaj nie tylko z Kielc, ale nawet z Warszawy.

– Zioła coraz mniej skuteczne, bo chemią wszystko pryskają. Deszcze kwaśne niszczą zioła. Magia się kończy… – zrobiła nad moją głową jakiś dziwny znak ręką. – Żeby ci się dobrze wiedło… – wyjaśniła z uśmiechem i odeszła.

Wszedłem do kościoła, zaczynała się msza. Kościół był odnowiony. Handlarze krów i drobne cwaniaczki ufundowali ławki – ich nazwiska widniały na marmurowej płycie opiewającej darczyńców.

Było sporo ludzi, trwała niedzielna msza.

– Wynocha – nadął się Prokop, jeden z handlarzy bydłem, gdy próbowałem zasiąść na ławeczce – to moje miejsce…

Odsunąłem się. Pamiętałem go z podstawówki. Mocno się utuczył, wyłysiał.

Gdy zaczęły grać organy, handlarze za moimi plecami rozmawiali o sprzedanych krowach, o jarmarkach. Gdyby przyszedł Jezus, to czy chciałby tego słuchać podczas mszy? Czy nie rozpędziłby ich  na cztery strony świata?

– To ile zarobiłeś?

– W ełro? Bo jo to ino w ełro liczę – roześmiał się któryś cicho.

– Ale tero to nom się dobrze zyje  – dorzucił kolejny.

– Ksiądz to kiedyś w wiezieniu kapelanem był, do roboty naszych zagunił

Ludzie robili drobne przekręty. Jakoś się żyło. Wielu wyemigrowało za granicę.

– Patrzta się, patrzta. Przed nami siedzi ten skurwysyn, co nos tak łopisoł! Czy my dlo niego złe byli? – usłyszałem w końcu to, czego się obawiałem. Będą ploty i złośliwostki.

– Chuj się na nos dorobił. Łopisoł nos, a ony mu za to w dolarach zapłaciły. W telewizji zem go widzioł.

– Jo to słyszołem, ze długi ma. Komorniki go ciągle szukają, wiele spraw się za nim ciągnie.

No rzuć kamieniem, jeszcze niech ktoś rzuci kamieniem! Niech kamień leży na kamieniu, to będzie dla mnie podbudówka do lepszego życia…

– A pamięntota, że ten chuj nie umi rwać truskawek?

Cóż, okazało się, że nie moje książki, nie filmy, tylko to, że nie potrafię rwać truskawek pozostało dla nich najważniejsze. Myślałem o tym, że powinienem wieszczyć, ale chyba coś ze mną było nie tak. Bo dla siebie, nie narodu, snułem historie. To siebie chciałem ocalić od zapomnienia.

Wreszcie msza się skończyła i poszedłem do księdza.

– Chcę ochrzcić syna.

– Kiedy się urodził?

– Trzy lata temu…

– Dlaczego dopiero teraz go chcesz ochrzcić?

– Wcześniej jakoś się nie złożyło.

– Dobrze. Proszę pokazać akt urodzenia i akt ślubu.

– Mam akt urodzenia. A ślub – tylko cywilny.

– Czytałem gdzieś, że piszesz nową książkę. Jezusa na prezydenta! Nie wolno mieszać tego co boskie, i co cesarskie. Idź stąd!

– Widzę, że dorabia ksiądz także jako krytyk – odwróciłem się na pięcie i ruszyłem do domu.

Drogę na kościelnym dziedzińcu zastąpili mi dwaj Stachurscy.

– Nie szkoda ci zimi? – świdrowali mnie swymi małymi ciemnymi oczkami, ukrytymi głęboko w otłuszczonych mordkach. Kiedyś podpowiadałem im na lekcjach, bo kiepsko się uczyli. Dzisiaj byli najbogatsi w okolicy. Mnie nauka nie przydała się na zbyt wiele, zwłaszcza że potem zawaliłem jedne i drugie studia.

– Domy ci dobro cene.

– No? – podpuściłem ich.

Powiedzieli kwotę, która była ceną raczej za jeden hektar, niż za całość działki.

Roześmiałem się.

– Lubisz się targować – powiedział starszy – Niech ci będzie. Domy dwa razy więcej.

– Spierdalać.

– Co mówis? – spytał młodszy, Fleja. – Co mówis?

– Spierdalać, ale to już!

– Pozałujes tego! – rzucił starszy, z nienawiścią w oczach, gdy ruszyłem przed siebie.

Szedłem przez wieś. Nowobogackie domy, oklejone gównianymi ozdóbkami – po chuj to wszystko? Enerdowskie krasnale na podwórkach i greckie kolumny przy drzwiach. Widać, że Polacy podróżowali po świecie, pracowali za granicami – to się uwidaczniało w zabudowie podwórek.

Nagle usłyszałem potężny huk, jakby świat pękał na pół. To pracowały kamieniołomy świętokrzyskie – kopalnie rujnowały całe góry, niedługo nie zostanie tu kamień na kamieniu. Nic sobie nie robili z faktu, że była niedziela. W kraju budowano w końcu wiele nowych dróg i potrzeba było dużo surowca.

Uporządkowałem trochę teren wokół domu, ale dalej nie mogłem się przekonać do pracy w świąteczny dzień. Cały czas wydawało mi się, że za chwilę z domu wybiegną moja matka lub ojciec i skrzyczą mnie, że nie wolno kosić trawy w niedzielę.

Wieczorem poszedłem do tartaku, który był kiedyś siedzibą kółka rolniczego. Lubiłem zapach drzewa. Kunefał kojarzył się z majstrem z przeszłości, bardziej rzeźbiarzem niż zwykłym stolarzem, bo jego meble były dziełami sztuki.

– Mos jesce te książke? – drogę zastąpił mi jakiś pijany gość. – No te, coś mnie w ni opisoł? – wybełkotał.

Z trudem rozpoznałem w nim Ajmsorrego. Bardzo się zmienił od czasu, kiedy pracowałem z nim w tartaku.

– W telewizji cie widziołem – rzucił – żyjesz jak pan… Zawsześ chcioł być panem.

Nie chciało mi się mu tłumaczyć, że z tym pańskim życiem z literatury to raczej przesada.

– A ty jak sobie radzisz?

– W tartoku downo nie robie – powiedział. – Kunefał mnie zwolnił. Pieron jeden. Ale przyszła kryska na matyska, jebaniec bankrutuje.

– Co? Przecież dobrze sobie radził! Taki mistrz!

– Holendry w chuja go zrobiły. I dobrze. Towaru nabrały i nie zapłaciły. Chłop osiwioł w ciągu miesionca. Tako to ta nasa Ełropa.

Wszedłem w obręb zakładu, w którym panowała przejmująca cisza. Wszędzie piętrzyły się sterty desek i kloce drzew, były też belki ze starych domów i obór. Z takich Kunefał najchętniej robił meble. Kiedyś sprzedałem mu starą drewnianą oborę i z jej zdrowych jeszcze bali zrobił wiele dobrych mebli. Był pracowitym cieślą, takim jakby wprost ze świętokrzyskiej legendy. To był przykład człowieka, któremu się udało, a może raczej: udawało. Zawsze miał smykałkę do stolarki i w końcu wykupił tartak i otworzył przy nim mały zakład stolarski. Wkrótce wybudował dom. Jego pracowitość kłuła w oczy pijanych leniwców spod sklepu. Zaczął sprzedawać swoje meble za granicę, głównie do Holandii. Tacy ludzie budowali w Polsce dobrobyt, nie politycy.

– Holendrzy mnie oszukali. – powiedział zdławionym głosem. – Na milion złotych. Nie rozliczyli się z kasy za meble, które teraz sprzedają dużo drożej i to w dodatku tu –  w Polsce

Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc w milczeniu obejrzałem biurko.

– Wspaniałe! – pochwaliłem, a on się ucieszył. Zapłaciłem mu i poszedłem do domu.

Wróciwszy położyłem się spać. Śniło mi się, że piszę na nim swoje genialne dzieło, wielkie Księstwo. Cykl rozlewa się szeroko jak Amazonka, do której źródeł zawsze chciałem dotrzeć.

Rano obudziły mnie syreny. To płonął tartak i warsztat Kunefała, w nim moje nowe biurko. Kunefał się powiesił.

Wróciłem do miasta Upławy załamany, bez biurka. Na kredyt kupiłem biurko w IKEI, ze sklejki. Poszedłem spać. Śniło mi się, że moje nowe biurko też się pali. Jednak w pewnym momencie przyjechała straż, i zaczęła gasić pożar. Słyszałem wyraźnie kapiące krople wody. Obudziłem się. Poszedłem do pokoju biurowego, a tam mój mały syn robił eksperyment. Pod biurkiem stała maszyna do pisania. Syn nasikał do jej środka, chcąc sprawdzić, czy przecieknie. Pomyślałem, że urodziło się dziecko i olało moją literaturę.