Kiedy mojej żonie wybił termin porodu wpisany w kartę ciąży, kazano jej położyć się w szpitalu. No, może i teoretycznie nie kazano, ale lekarz był dość zdecydowany, a trzeba nie lada odwagi, żeby autorytetowi lekarza się sprzeciwić. Nam tej odwagi zabrakło, choć może usprawiedliwi nas fakt, że to nasze pierwsze dziecko i wielu rzeczy jeszcze nie jesteśmy tak do końca pewni.
W tym samym szpitalu żona w czasie ciąży leżała już dwa razy, więc z jednej strony nie było to dla nas jakieś wielkie wydarzenie, ale z drugiej, tak jak w tamtych przypadkach, mieliśmy poczucie bezcelowości tego kroku. Bo cóż można wielkiego zrobić ze zdrową pacjentką, która po prostu czeka aż dziecko, które nosi, uzna, że to już dobry moment, aby wyjść na świat? I choć równie dobrze moglibyśmy ten czas spędzić w domu, to jednak wyszło jak wyszło, i przyszło nam znów obserwować świat przez pryzmat szpitalnego (choć tak naprawdę własnego) szlafroka. A świat oglądany z tej perspektywy przedstawia się całkiem interesująco. Jak to określił mój młodszy brat, który miał okazję kilka razy moją żonę odwiedzić – jest trochę jak na koloniach. Duża sala, w niej kilka łóżek, w łóżkach kobiety w różnym wieku, chociaż raczej młode, bo w końcu wszystkie w ciąży. Na wstępie powitania, przedstawianie się sobie nawzajem. Te, które już jakiś czas leżą, wprowadzają nowe w tajniki funkcjonowania oddziału. Potem rozmowy już w zasadzie o wszystkim, z oczywistych względów przeważają tematy ciążowo-porodowo-dziecięce, ale znajdzie się miejsce nawet i na porady architektoniczne. Jeśli jeszcze czegoś nie wiedziałaś, to wkrótce się dowiesz. Jeśli masz jakieś wątpliwości, prawdopodobnie zaraz zostaną rozwiane, bo co pięć głów, to w końcu nie jedna. I zaraz widzisz, że te wszystkie problemy może jednak nie takie straszne, skoro prawie każdy przez to samo przechodzi. Towarzystwo bardzo różnorodne, nie wszyscy sobie muszą przypaść do gustu, ale tak naprawdę lepsza nawet trochę denerwująca towarzyszka, niż zdecydowanie bardziej dręcząca samotność. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie.
Ktoś może powiedzieć, że taka jest specyfika oddziału położniczego, bo jak już zostało zresztą napisane, leżą tam głównie kobiety zdrowe, z reguły młode. Co innego z ludźmi naprawdę chorymi. Owszem, z pewnością co innego. Tylko czy Ci cierpiący czasem nie tym bardziej potrzebują czegoś, co oderwie ich od nieustannych obaw o swoje zdrowie? Zdecydowanie nie sprzyja temu sam szpital, z którego w zasadzie nie ma wyjścia czy obezwładniająca człowieka piżama — ale szpital stwarza przynajmniej okazje do rozmowy z drugim człowiekiem.
Chociaż, jak się wydaje, niekoniecznie postrzega się to jako wartość. Wielu, jeśli nie większość, wskazałaby na wieloosobowe sale, jako jeden z głównych problemów polskich szpitali. Dlatego też jednym z najistotniejszych udoskonaleń wprowadzanych w trakcie modernizacji starych placówek jest właśnie zmniejszenie liczby osób przypadających na salę. Tym bardziej prywatne kliniki nie mogą sobie pozwolić na to, aby w jednym pomieszczeniu leżały więcej niż dwie osoby, a jeśli tylko kogoś na to stać, to bez wątpienia wybierze indywidualny pokój. Bo w dzisiejszych czasach prywatność cenimy sobie ponad wszystko, a inni ludzie zdają się być jedynie przeszkodą na drodze do naszego szczęścia. Każdemu marzy się własny dom, najlepiej nie za blisko sąsiadów i koniecznie bez wiecznie marudzącej teściowej. A jeśli już musimy mieszkać w jakiejś zbiorowości, to przynajmniej odgrodzimy się od wszystkich pozostałych, bo przecież to nie oni spłacają kredyt za nasze udziały w gruncie. I jeszcze mogą popsuć nam huśtawkę.
Tymczasem jestem głęboko przekonany, że ta wspólnota szpitalnej sali jest jedną z niewielu zalet całej tej wątpliwej instytucji, która ogromnym kosztem odziera człowieka z godności, czyniąc całkowicie bezbronnym i zdanym na łaskę i niełaskę lekarzy i pielęgniarek. Gdy po raz pierwszy przyjmowano żonę do szpitala, było ok. 17, co, jak się okazuje, jest już dawno po kolacji. Sąsiadka z łóżka obok zabrała więc nas do lodówki i kazała wybierać z całkiem bogatej oferty, tłumacząc, że „wszystkie tu jesteśmy raczej głodne”. Gdy po porodzie skończyła nam się woda, od razu mieliśmy dwie nowe butelki. Podobnie bywa z pieluszkami, wacikami czy w zasadzie czymkolwiek. Jeśli potrzeba skoczyć do toalety, a męża jeszcze nie ma, to też znajdzie się niejedna para oczu, aby popatrzeć na naszego dzidziusia. Są takie momenty, kiedy nie da się rady samemu. Można wtedy liczyć na pomoc pielęgniarki, albo współtowarzyszki. Różnica jest taka, że jedna wynika ze służbowego przymusu, a druga ze zwykłej ludzkiej życzliwości.
Kiedy na drugą noc po porodzie przeniesiono żonę do sali dwuosobowej przyjęliśmy to jednak z wdzięcznością, nie tylko ze względu na wygodniejsze łóżko i lepszy mikroklimat wnętrza. Z pewnością zdarzają się sytuacje, które wymagają większego stopnia intymności. Zresztą tak naprawdę sala nie była już dwu, tylko cztero, a momentami nawet sześcioosobowa. Jednak i w tym przypadku obecność tej drugiej osoby na sąsiednim łóżku była nie do przecenienia, nawet jeśli wiązała się z dodatkową pobudką w nocy.