Czytelnia

Rok 2018 pośród wielu innych redakcyjnych rocznic – był rokiem czytania „Zamojskiego Kwartalnika Kulturalnego”. Lektura to ciekawa i warta odnotowania. Nie tylko dla licznych fachowych artykułów o historii, archeologii, sztuce i kulturze regionu, lecz także – a może przede wszystkim – dla wyrobienia w sobie poczucia, że gdzieś tam na wschodzie, niedaleko granicy z Ukrainą tyle rzeczy się dzieje. Że odbywają się teatralne festiwale, że poeci czytają swoje wiersze, że wystawiane są prace plastyczne, organizowane konferencje naukowe. Że są te wszystkie rzeczy, o których nie usłyszy się w telewizji, a które więcej mają wspólnego z życiem Zamościa, niż to wszystko, o czym się w telewizji usłyszy.

Cieszyłby się chyba Zygmunt Klukowski, znany i zasłużony dla ziemi zamojskiej społecznik i bibliofil, dla którego najbliższą orbitą kulturalną, był przedwojenny Lwów. Dariusz Górny, w jednym z artykułów mu poświęconych, cytuje takie wspomnienie:

Zaczęliśmy od tego, że pojechaliśmy do Lwowa, ażeby porozumieć się i omówić wszystkie szczegóły z prof. Łempickim, jednym z największych znawców Zamojszczyzny, który nie jedną już swoją pracę poświęcił Janowi Zamoyskiemu. On też podjął się zredagowania księgi pamiątkowej poświęconej Sz. Szymonowicowi, biorąc na siebie cały trud wynalezienia autorów, dopilnowania korekt, druku itp., poza tym dał mnóstwo cennych rad i wskazówek, do kogo zwracać się z prośbą o udział w samym obchodzie, kogo prosić o referaty itd. […] Te nasze wspólne jazdy i ciągłe konferencje z ludźmi wielkiej i prawdziwej nauki, odbywane w prywatnym mieszkaniu prof. Łempickiego lub najczęściej w kawiarniach i restauracjach, pozostawiły u mnie jak najlepsze wspomnienia.

Ach, chciałoby się pojechać, jeśli nie do Lwowa, to choćby do Zamościa, żeby pouczestniczyć trochę w tym życiu, o jakim piszą w tamtejszym Kwartalniku.

*

„«Występujący w stanie wolnym w powietrzu». A także w Internecie i czasem na papierze”. „Tlen Literacki” (tlenliteracki.pl) to nowy kwartalnik warszawskiej polonistyki. Na razie wyszły dwa numery, trzeci jest w opracowaniu. Treść podzielono na Poezję, Prozę i Esej (w pierwszym numerze) lub Tłumaczenia (w drugim), każdy utwór opatrzono jedną ilustracją. Nam do gustu przypadł przede wszystkim krótki „esej przygodowy” Elizy Kąckiej Gustaw Herling-Grudziński – włoski ambasador Brzozowskiego. Półwysep Apeniński, rok 1944, a może już 1945. Armie i partyzantki, trwające wciąż walki. I w takich właśnie okolicznościach polska ekipa z Oddziału Kultury i Prasy Drugiego Korpusu rusza łazikiem z Ancony do Florencji przez Apeniny, by „pozyskać” dzieła Stanisława Brzozowskiego. Kto jedzie? Chyba dokładnie nie wiadomo, ale do elity Oddziału Kultury i Prasy należeli wówczas Józef Czapski, Jerzy Giedroyc, Zygmunt Hertz, Gustaw Herling-Grudziński, Konstanty Jeleński i Jerzy Stempowski. „Byli to więc przedstawiciele trzech generacji: kosmopolityczni arystokraci, jak Czapski i Jeleński, potomkowie rodzin ziemiańskich, jak Giedroyc i Stempowski, i spolonizowani Żydzi, jak Hertz i Herling-Grudziński”. Część z nich uważała się za uczniów Brzozowskiego. Wszyscy mieli zapisać się w historii polskiej kultury. A więc przez Apeniny…

Ale co dalej? Wdowa po pisarzu wraz z córką jest w Polsce, z kolei podmiejskiej Villi Parenti, w której zmarł, już przed wojną nie potrafiono zidentyfikować. W grę wchodzą więc biblioteki publiczne. Jakich argumentów użyto, lepiej nie wnikać, lecz nieodparcie przypomina się tutaj film Liga dżentelmenów. W każdym razie bezcenna paczka książek, troskliwie ściągnięta sznurkiem, znalazła się w samochodzie, a następnie w drukarni wojsk polskich w Rzymie.

*

„Teologia Polityczna Co Tydzień” natrzaskała w międzyczasie co nie miara numerów, prawie bez wyjątku bardzo ciekawych. Skoro było już o Herlingu-Grudzińskim, to może przy nim pozostańmy, wszak jemu właśnie poświęcone jest jedno z wydań „TPCT”. Jacek Hajduk – filolog klasyczny, tłumacz, literaturoznawca – pyta o genezę Dziennika pisanego nocą. Dzieło to, pisze Hajduk, od początku do końca doskonałe stylistycznie, nie ma w sobie nic z brudnopisu, jest – „inaczej niż Dziennik Witolda Gombrowicza – […] utworem już od pierwszego zdania całkowicie i świadomie ukształtowanym”. A jednak, twierdzi klasycysta, „W jakimś sensie Herling-Grudziński zastosował metodę podobną jak Homer, który skrył między wersami Iliady i Odysei wskazówki o eposach dawniejszych”. Wśród „dawniejszych eposów”, poprzedzających Dziennik pisany nocą są zaś ksiązkowych rozmiarów zapiski Grudzińskiego z wyjazdu do Birmy: Podróż do Burmy. Dziennik. A w niej zdanie:

Czym było tu niegdyś zagadnienie klubów, jaki awans społeczny stanowiła nobilitacja na «białego honoris causa», świadczy najlepiej wczesna powieść Orwella Burmese Days. Nic nie rani tak dotkliwie jak pogarda rasowa, można więc bez większej przesady powiedzieć, że instytucja wyłącznych klubów kolonialnych podkopała równie głęboko korzenie Imperium jak kolonialny wyzysk gospodarczy.

I tak detektywistyczne śledztwo Hajduka prowadzi go do Orwella, a właściwie Erica Arthura Blaira, w latach 1922-1927 urzędnika kolonialnego w Birmie, który źle znosił dylematy moralne pracy w służbie imperium i z ulgą przyjął chorobę umożliwiającą powrót do Wielkiej Brytanii.

Herling-Grudziński – konstatuje Hajduk – bardzo zabiegał o to, by utożsamiano go z tym samym myśleniem o świecie i człowieku, które cechowało Orwella. Obaj pisarze reprezentowali rzadki, dzisiaj może już zupełnie wymarły nurt myślowy: pozostając anty-komunistami i anty-narodowcami utożsamiali się głęboko z przedwojenną myślą socjalistyczną. Filozofię tę można by streścić bardzo prosto: przede wszystkim człowiek.

*

Z cotygodniowych numerów „Teologii Politycznej” – która nieustannie zachwyca nas płodnością i regularnością publikacji – koniecznie trzeba odnotować jeszcze te poświęcone Norwidowi, Słowackiemu i Iwaszkiewiczowi. Nieprzypadkowo wymieniamy je razem, gdyż autorzy tekstów w nich zamieszczonych nie stronią od komparatystyki tak biograficznej, jak i literackiej. A więc Iwaszkiewicz zazębia się ze Słowackim, Słowacki z Norwidem, a nawet Norwid z Iwaszkiewiczem.  Czasem z takich porównań wychodzą bardzo ciekawe rzeczy, choć niekiedy rzecz zdaje się trochę naciągana. Bowiem pisząc na przykład, że „Iwaszkiewicz i Norwid znajdowali się na uboczu życia literackiego, nie podążali za współczesnymi tendencjami artystycznymi, ale wyznaczali swoje własne, obaj byli niezrozumiani i odkryci po latach” – trzeba mieć chyba poczucie, że coś tu nie gra. Iwaszkiewicz na uboczu życia literackiego? No może tego emigracyjnego tak, ale literackiego w ogóle? Na tej zasadzie to każdego z każdym można by zestawić, zawsze znajdzie się jakiś mianownik wspólny, choćby taki, że obaj poeci pisali wiersze. Piszemy to z lekką złośliwością, ale wydaje się, że trudno znaleźć w polskiej literaturze dwóch równie odległych twórców, co Norwid i Iwaszkiewicz.

„To są te same bruki, po których chodząc Słowacki, obmyślał Króla-Ducha” — pisał [Iwaszkiewicza] żonie w 1925 z Paryża, później z Wenecji, Sycylii, będąc w Alpach. Warto zauważyć, że jego relacje podróżnicze w ogóle były głęboko osadzone w romantycznym kontekście, a wybór dróg, którymi podróżowali polscy romantycy, było ważnym elementem kultywowania tej tradycji.

To już z innego zestawiania, uczynionego przez Natalię Szerszeń – zestawienia Słowackiego z Iwaszkiewiczem. Zestawienia tym razem bardzo zasadnego, na każdym niemal poziomie. Ciekawe jest jednak, że tak wszechstronne zainteresowanie modernisty romantykiem nie przejawia się prawie nigdy w podchwyceniu przez niego tego samego tonu literatury, tej intelektualnej błyskotliwości, tej duchowej energii. Jakże inaczej recepcja Słowackiego była robiona przez Broniewskiego – dając czystą emanację energii. Tymczasem trudno uwierzyć Iwaszkiewiczowi, który mówi „Ja byłem przybyszem z Ukrainy, niewątpliwie przyzwyczajonym do szerszego oddechu zagadnień i większego rozmachu życiowego”, gdy się czyta Sławę i chwałę. Łatwiej zaszufladkować go wtenczas raczej jako fatalistę, co  postuluje w swoim artykule Marek Radziwon.

Zaletą tygodnikowych TP jest jednak i to, że unika się tam szufladkowania. Zestaw artykułów podsuwa nam wybrane wątki biograficzne lub literackie, ale obce mu są jakieś wielkie, globalne diagnozy. W ten sposób można zobaczyć Iwaszkiewicza na przykład jako pisarza politycznego, tj. piszącego o polityce, o mechanizmach władzy, o prawidłowościach dziejów (komentarz Marka Cichockiego do Czerwonych Tarcz) – czyli w roli, która pozostała raczej jego twórczym potencjałem, aniżeli zrealizowaną formą. A – chciałoby się powiedzieć – pisał mu Gombrowicz w 1950 roku:

Zastanawiam się czy, gdybyś traktował swoje stany duchowe jako coś narzuconego Ci, jako coś, do czego jesteś zmuszony, gdybyś, słowem, wydobył wszystką sztuczność Twojej obecnej ewolucji – czy to nie byłoby właściwe i płodne? Wydaje mi się, iż jest to dziś jedyna możliwa droga dla sztuki polskiej.

*

W wiosennym numerze jezuickiego „Życia Duchowego” (nr 98/2019) nasz ulubiony krakowski filozof Paweł Rojek broni wielkich idei w polityce:

Wydaje mi się jednak, że mimo wszystko lepszy jest rząd opierający się na jakiejś idealistycznej wizji niż rząd, który chce jedynie zarządzać procesami. Lepszy, ponieważ wizje można wykorzystać choćby do krytyki rządzących. Tak było na przykład w komunizmie. System ten formalnie opierał się na pewnej wizji, którą oczywiście często traktował cynicznie, ale zarazem dostarczał narzędzi do własnej krytyki. Świetnie wykorzystała to „Solidarność”, zarzucając partii, że nie realizuje własnych ideałów. Podobnie dziś odwoływanie się przez rząd na przykład do wartości chrześcijańskich daje przynajmniej możliwość jego krytyki. Jeśli nie ma żadnych ideałów, nie ma też kryteriów oceny.

Broni również, wbrew dominującym wśród dzisiejszych katolickich intelektualistów tendencjom, prób tworzenia chrześcijańskiej polityki. Okazuje się, że pomocne może być tu polskie doświadczenie, które Rojek paradoksalnie interpretuje jako doświadczenie zaufania do państwa:

Coraz częściej mówi się, zwłaszcza w Europie, że chrześcijanie zamiast próbować wpływać na politykę, powinni zająć się rozwojem swoich małych wspólnot. Polskie doświadczenia są nieco inne. Polacy bardzo długo nie mieli państwa i kiedy odzyskaliśmy niepodległość, nie traktowaliśmy państwa jako zagrożenia. Państwo było raczej długo oczekiwanym narzędziem do realizacji celów przyjmowanych przez społeczeństwo.

Zasadnicza ma być jednak zdolność do tworzenia własnej, chrześcijańskiej wizji politycznej, zamiast instrumentalizacji religii w służbie polityki świeckiej, w tym – co wydaje się niebezpieczeństwem w obecnej polskiej sytacji – w służbie nacjonalizmu. Wzorem mogą tu być chrześcijańscy ojcowie-założyciele Unii Europejskiej, przestrogą – zeświecczenie europejskich ruchów chadeckich:

Moim zdaniem chrześcijanie nie potrafili sformułować jakiejś rzeczywistej alternatywnej wizji społeczeństwa, gospodarki i państwa. Pozostało nam więc tylko podążać w kierunku wyznaczanym przez świat. Było więc, jeśli można tak powiedzieć, za mało mesjanistyczne. To pokazuje, jak sądzę, że jeśli chrześcijaństwo ma rzeczywiście liczyć się w sferze publicznej, musi mówić własnym głosem, a nie naśladować świeckie dyskursy. Tylko wtedy zachowuje bowiem potencjał przemiany świata.

Rozmowę kończy swego rodzaju deklaracja chrześcijańskiego integralistycznego pluralizmu:

Sądzę, że zamiast dążyć do radykalnego oddzielenia chrześcijaństwa od świata powinniśmy się raczej starać, by łączyło się ono ze światem na wiele różnych sposobów. Nie można dopuścić, by jedyną formą obecności chrześcijaństwa w szkole była włączona w system katecheza. W takim wypadku bunt przeciwko systemowi faktycznie staje się jednocześnie zerwaniem z religią. Mamy jednak wielkie tradycje kontrkulturowego chrześcijaństwa, choćby w ruchach młodzieżowych. Dzięki temu krytyka systemowego chrześcijaństwa może prowadzić do antysystemowego chrześcijaństwa. Podobnie jest na poziomie politycznym. Kościół nie może dopuścić do utożsamienia się z jakąś jedną partią, może być jednak obecny na różne sposoby w rozmaitych opcjach politycznych. Przecież chrześcijaństwo nie jest ani prawicowe, ani lewicowe, choć może znaleźć bliskie sobie elementy i na prawicy, i na lewicy. Chrześcijaństwo musi ogarniać całą rzeczywistość. Zamiast się wycofywać, powinniśmy więc szukać nowych i różnych sposobów zaangażowania.

*

W Oxford University Press ukazała się książka Making Dystopia. The Strange Rise and Survival of Architectural Barbarism (pol. Stwarzanie dystopii. Zadziwiające powstanie i trwanie brutalizmu w architekturze) brytyjskiego weterana historii architektury, Jamesa Stevensa Curla; a w prasie – jej recenzje. Praca Curla, na ile mogę sądzić po fragmentach – pisana erudycją i znawstwem (niezliczone cytaty, niekończące się przypisy), ale też żółcią i gniewem – jest bezpardonową krytyką architektury modernistycznej, a w szczególności jej najskrajniejszej postaci znanej zwłaszcza w Wielkiej Brytanii pod nazwą brutalizmu. Curl mówi wprost o katastrofie w brytyjskiej  (zwłaszcza, lecz nie tylko) architekturze i planowaniu przestrzennym, i przedstawia krytyczną genealogię nowoczesnych prądów w tym zakresie, zwracając uwagę na osobowościowe przywary modernistycznych ojców-założycieli i ich zamiatane pod dywan powiązania z totalitaryzmem. W Anglii krytyczna dyskusja nad modernizmem i brutalizmem ma długą tradycję – znanym obrońcą premodernistycznego ładu był między innymi sławny poeta-laureat John Betjeman, nie mówiąc o następcy tronu, księciu Karolu. Zresztą Curl zabierał już w tych sprawach głos wcześniej, choćby w publikacji The Erosion of Oxford z lat 70.,  omawiającej przykłady negatywnych zmian w krajobrazie Oksfordu. Making Dystopia to ostateczny rozrachunek z tematem osiemdziesięciodwuletniego akademika, który, dodajmy w ramach ciekawostki, na swojej stronie internetowej własną biografię ilustruje zdjęciem swojego popiersia rzeźbionego w kamieniu.

Gdy ktoś „patrzy oczami”, nie przez pryzmat ideologii – mówi Curl – zauważy, że modernizm tworzy przestrzenie w większości nieładne i nieludzkie. W jakiejś mierze – zgoda; większości laików bardziej podoba się budownictwo tradycyjne, lepiej się w jego towarzystwie czują, i nie należy tego lekceważyć. Czy jednak na pewno możliwe jest patrzenie zupełnie naiwne, nie zapośredniczone żadną ideologią, żadną teorią?

W konserwatywnych „New Criterion” i „Frist Things”, recenzje bardzo pochlebne. W neutralnym i prestiżowym „Times Literary Supplement” – również niezwykle życzliwie („argument nie do odparcia”), choć krótko. W pluralistycznym (choć też raczej konserwatywnym) „The Spectator” natomiast – okrutne omówienia pióra Stephena Bayleya. To nie modernizm jest barbarzyństwem, pisze krytyk, a książki takie jak Making Dystopia:

Celując ze swojego drżącego arkebuza w łatwe cele, Curl nazywa współczesną architekturę „psychotyczną” i „obłąkaną”. Ja jednak widziałem Hinduski Instytut Zarządzania Louisa Kahna w Ahmedabadzie, Farnsworth House w Illinois, Naoshimę Tadao Ando, Hong Kong and Shanghai Bank Fostera, Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku i Neue Nationalgalerie w Berlinie i nie znajduję ich ani trochę psychotycznymi czy obłąkanymi. Wręcz przeciwnie, sądzę, że to piękne, eleganckie, wzniosłe ekspresje ludzkiego ducha, przynajmniej równe Partenonowi czy Chartes.

Może jednak właśnie w tym rzecz, że architektura modernistyczna dobra (choć nadal nie według wszystkich, może nawet nie według większości ludzi) jest przede wszystkim na tym najwyższym poziomie – na poziomie projektów wielkich mistrzów służących za specjalne budynki-pomniki. Rację mają chyba jednak krytycy, gdy twierdzą, że w odróżnieniu od architektury tradycyjnej nowe prądy nie radzą sobie zwłaszcza z tym, co w angielskim nazywa się „architekturą wernakularną” – zwykłą miejską i wiejską zabudową tworzoną przez pomniejszych twórców stosunkowo niedrogimi środkami na potrzeby lokalnych społeczności. Tradycyjna architektura wernakularna potrafiła tworzyć przestrzenie harmonijne, przyjazne i wspólnototwórcze, nowoczesnej znacznie rzadziej się to udaje.

Mamy w redakcji architekta Piotrka o podobnych zapatrywaniach, to może kiedyś książkę Curla dla nas zrecenzuje. Tymczasem odsyłamy tylko jeszcze do jednego tekstu – dyskusji pod tytułem „Czy nowoczesna architektura zrujnowała Brytanię ” w magazynie „Prospect”, z udziałem autora Making Dystopia oraz, po przeciwnej stronie ringu, młodego historyka architektury specjalizującego się w budownictwie powojennym, Barnabasa Caldera. Walka to na otwarte pięści – zwłaszcza ze strony Curla – ale padają ważne tezy. W tym ta, że w brutalistycznych eksperymentach epoki powojennej przyszło mieszkać przede wszystkim najbiedniejszym, nie z własnego wyboru. Oraz, dla przeciwwagi, z ust Caldera: że do każdego nowego budynku warto jednak podejść z otwartym umysłem, starając się zrozumieć „język”, w którym powstał.

*

15 lipca 1972 roku o godzinie 15.32 bloki jednego z modernistycznych osiedli mieszkaniowych w Saint Louis w Stanach Zjednoczonych – Pruitt-Igoe zaprojektowane w latach 50. przez Minoru Yamasakiego – zostały wysadzone w powietrze. Chociaż oferujące wymieniane przez Le Corbusiera „trzy istotne radości urbanistyki”, czyli „niebo, przestrzeń i zieleń” osiedle w sposób doskonały wydawało się spełniać wszystkie wymogi funkcjonalizmu, w końcu lat 60. czternastokondygnacyjne budynki stały się brudne, kryminogenne, nieprzyjazne społeczeństwu.

Taki fragment z katalogu wrocławskiej wystawy Smutek modernizmu – opresja i depresja zamieszcza w swoim omówieniu na łamach majowej „Odry” MR, czyli zapewne Mirosław Ratajczak. Ekspozycja, zorganizowana przez kuratorkę Katarzynę Zahorską w Galerii Miejskiej zbiera prace szesnaściorga artystów w taki czy inny sposób związane ze „smutkiem” architektonicznego modernizmu. Ratajczak pokazuje jednak, że nie wszystkie prace wyrażają „opresję” czy „depresję”. Jest też miejsce na „fascynację” i „zauroczenie” miejscami bazujące na sentymencie wobec środowiska, w którym autorzy spędzili dzieciństwo. Modernizm, zauważa krytyk, mimo wszystko nie umarł 15 lipca 1972 – na przykład w Polsce jesteśmy dziś świadkami zaangażowania młodych ludzi na rzecz obrony zagrożonych przykładów nowoczesnej architektury. Z drugiej strony jednak „żyje też jego [modernizmu] czarna legenda”:

To bardzo interesująca kwestia, ukazująca swoistą dialektykę historii; potężny prąd w kulturze, mający wielkie ambicje w sferze cywilizacyjnej, zostaje w pewnym momencie „oskarżony” o doprowadzenie do degradacji sporych jej obszarów, o agresywną dewastację struktur społecznych, co w efekcie uczyniło go symbolem opresji i… celem agresji, „absorbującym w obręb swojego znaczenia całe spektrum negatywnych, pesymistycznych emocji (…), których istota niezmiennie lokuje się w smutku”.

Jeśli chodzi o inne materiały z „Odry”, to szczegółowe omówienie lutowego numeru można znaleźć w tym numerze „Sumy” w osobnym artykule.

*

Portal Christianitas.org specjalizuje się ostatnio w doskonałych tekstach cyklicznych. Dwie serie należy tu szczególnie polecić: Po katolickich śladach, czyli sylwetki katolickich myslicieli pióra Pawła Grada (do tej pory Garrigou-Lagrange, Spaemann, Anscombe, MacIntyre, Geach, Girard, Schmitt), oraz Teologia poetów Michała Gołębiowskiego, czyli z perspektywy wiary o poetach, polskich, anglosaskich, różnych (na razie Franciszek Pik-Mirandola, Henry Wadsworth Longfellow, Alfred Tennyson).

*

Na łamach ostatniej „Więzi” (lato 2019) rozmowa Bartosza Bartosika z Bohdanem Cywińskim, autorem sławnych Rodowodów niepokornych. „[P]roblemem kapitalizmu – mówi Cywiński – jest to, że uczy nas oceniania ludzi – także samych siebie – według tego, ile możemy kupić”. Zły jest również konsumpcjonizm, który skutkuje „brakiem zainteresowania cudzym losem”, bo na to zainteresowanie nie starcza zaprzątniętej kupowaniem uwagi. Obserwacje Cywińskiego, mieszkańca odległej Przerośli na Suwalszczyźnie (do której kiedyś, jeszcze przed powstaniem „Sumy”, wybraliśmy się wraz z bratem), są czasem zaskakujące i pobudzają do myślenia. Mówi na przykład, że zakaz handlu w niedzielę niekoniecznie służy starszym mieszkańcom odległych przysiółków – bo wizyty w kościele nie mogą już połączyć z zakupami. Ciekawa jest też uwaga o niemożliwości zaprowadzenia „wielkomiejskiej” praworządności na wsi:

Problem w tym, że w zintegrowanej społeczności wiejskiej, w której ludzie się znają, praworządność jest czasem nie do zastosowania. Czy policjant wystawi mandat ojcu swojej narzeczonej lub nauczycielowi swojego syna, gdy ten walczy o lepsze oceny na zakończenie szkoły podstawowej? Społeczność wiejska jest zhierarchizowana i wszyscy zdają sobie z tego sprawę, dlatego praworządność jest tu tylko teorią. Ileż razy mnie zatrzymywali policjanci, bo zapomniałem włączyć świateł w samochodzie. Zatrzymują i mówią: „Profesorze, światła” – i tyle, kończy się bez mandatów.

Swój negatywny stosunek do kapitalizmu Cywiński zawdzięcza wizytom w Ameryce Łacińskiej w 1982 i 1989 roku, podczas których przekonał się, że „‪nie każde zło ubrane jest w komunistyczny mundurek”, zła jest bowiem każda forma upodlenia, odarcia z godności, wyzysku. Na koniec zaś poleca działać, nawet jeśli wiąże się to z moralnym ryzykiem.

Jeśli chodzi o solidarność, to przede wszystkim powtórzę, że ona rodzi się w buncie, a nie w budowaniu. Po drugie, solidarność jest niezwykle ryzykowna moralnie, bo tak naprawdę chrześcijanin powinien się solidaryzować tylko z Ewangelią, a Ewangelia w świecie nie występuje w czystej postaci – jest konkretna, ale realizowana przez łaciatych ludzi.
To znaczy, że wiedza o kondycji ludzkiej i grzechu wpływa na naszą zdolność do bycia naprawdę solidarnymi i jako ludzie nie jesteśmy całkiem biali lub czarni, tylko właśnie łaciaci – w różnych proporcjach. Koniec końców jednak fakt, że ze względu na brak wiedzy nie potrafimy dosyć dobrze ocenić, jaka jest sytuacja, nie znaczy, że mamy biernie się jej przyglądać. To jest na pewno moralnie złe – obojętność jest zła. Zaangażowanie natomiast jest tylko w jakiejś mierze złe, a w jakiejś mierze dobre. Człowiek zaangażowany ryzykuje, bo nigdy nie posiada pełnej, obiektywnej wiedzy o sytuacji. Może więc się pomylić. Ale co robić, ryzykować trzeba.