Z Oksfordu do Londynu prowadzą dwie różne trasy kolejowe. My wybieramy zawsze tę nową, wiodącą przez stacje Bicester (czytaj: „Bister”) i High Wycombe, w poprzek pasma niewysokich wzgórz o nazwie Chiltern. Piszę „zawsze”, choć od przeprowadzki do Anglii przyszło nam jechać pociągiem do Londynu raptem z pięć czy sześć razy. W każdym razie – jak jedziemy, to tędy. Krajobraz widziany przez okno jest typowo angielski: pola i pastwiska, miedze znaczone szpalerami drzew i krzewów, mniej lub bardziej sympatyczne miejscowości, czasem nagle, ni z tego ni z owego – autostrada, przemysł, jakieś wykopy. Do tego tu i ówdzie zagajniki, a w Chiltern to nawet lasy – z reguły bukowe. W niektórych miejscach – na przykład teraz, tuż przed High Wycombe – teren jest mocno pofałdowany, pagórkowaty, opada stromymi, choć płytkimi dolinami w dół, wznosi się ku niskim, lecz ostrym, zalesionym szczytom. Trochę jak w okolicach stacji Tunel i Miechowa na trasie Łódź-Kraków – myślę sobie, wspominając wyczekiwany niegdyś niecierpliwie widok. Takie porównania mają jednak ograniczoną stosowność, bo na Wyspach, jak każdy wie, wszystko jest nieco inne niż u nas. Budynki są inne, krajobraz inny, rośliny – nawet jak tych samych mniej więcej gatunków – inne tworzą kompozycje. Krowy się nieco inaczej pasą i jest więcej owiec. Ludzie też są inni.
Na te właśnie sprawy teraz patrzę, na wzgórza, zagrody i krowy, tęskniąc za polskim krajobrazem, lecz ciesząc się jednocześnie tutejszym. Można by jeszcze dodać, że inna jest pogoda – że nader często, tak jak teraz, pola i owce spowija szarość i wszystko nasiąknięte jest wilgocią i upaprane błotem. Ale przecież akurat gdy ostatnio dane nam było być w Polsce i jechaliśmy pociągiem z Warszawy do Łodzi, aura była, na ile jestem w stanie to ocenić, dokładnie taka sama, jak teraz między Oksfordem a Londynem. Tylko pola były bardziej płaskie, horyzont odleglejszy, miedze i drzewa – prostsze. Nie było licznych spacerowiczów w gumowcach, ale wszystko bardziej kochane, bliższe sercu. A w mijanych miasteczkach kwadratowe domy i bloki oraz podniszczone dziewiętnastowieczne kamienice. W Anglii nie ma takich prawdziwych kamienic – angielskie kamienice, o ile istnieją, obywatelom Europy Środkowej przypominają teatralne dekoracje.
„Co za kamienice! – pisał Żeromski w liście ze Lwowa. Przeczytałem ten cytat w jakiejś gazecie. – W Warszawie nie ma takich wcale, nie ma wcale ulic takich kolosalnych, są w Wiedniu dopiero”. A więc do Lwowa trzeba jechać na prawdziwe kamienice. No chyba, że do Wiednia – to byłem. Jak się porówna z Wielką Brytanią, to cała Mitteleuropa jest do siebie podobna, choć z drugiej strony dziś różnice w krajobrazie po obu stronach dawnej żelaznej kurtyny – między Niemcami a Polską, Austrią a Czechami czy Chorwacją – są jednak zauważalne od razu. Podobne kamienice tu i tu w różnym są zwykle stanie, różnym otoczeniu, odbiera się je inaczej. Inny jest nastrój, inna temu wszystkiemu przygrywa melodia. Na Ukrainie jest ponoć jeszcze co innego – najmłodszy brat tam już był dwa razy i mi mówił. Ze starszym bratem z kolei marzymy od lat, by wziąć wujka, który wywodzi się z Kresów, i jechać do Lwowa. Może to jest takie marzenie, które się nigdy nie spełni i pozostanie marzeniem. A może takie, co się spełni.
Dygresje dygresjami, ale wciąż jestem w podróży – z Oksfordu do Francji, pociągiem, po żonę i córkę, które zostały tam dłużej po świętach. Byłem bez nich trzy dni i był to czas pustki i oczekiwania, powrotu do chaotycznych kawalerskich nawyków, poczucia nierzeczywistości. Teraz, gdy ruszyłem w drogę, są radość i wyostrzone zmysły. W Londynie musiałem przejechać z dworca na dworzec metrem, z jedną przesiadką na stacji Baker Street. Lubię tamtejsze stare korytarze: wiekowe kafelki, zacieki, jakiejś dziwne zakamarki, zakurzone i ciemne. Lampy i rury. Brakuje tylko Kuby Ropruwacza (który to, czytałem niedawno, miał być Polakiem żydowskiego pochodzenia, fryzjerem, są na to badania DNA). Większość stacji jest taka, ale Baker Street ma szczególny klimat. Lubię też pracowników londyńskiego metra, mieszkańców tych dziwnych korytarzy, czujących się w nich jak ryby w wodzie – choć pewnie długie godziny pod ziemią, przy sztucznym świetle, w ciągłym tłoku, lekkie nie są. Zwłaszcza urzeka mnie typ czarnoskórego stróża bramki biletowej, uśmiechniętego, rozgadanego, służącego radą. Przypomina się powieść Olgi Tokarczuk Anna In w grobowcach świata i figurujący tam ludzie, tak zjednoczoneni ze swoim zawodem, że fizycznie przyrośnięci do narzędzia pracy. I obraz miasta z tamtej powieści: rozciągającego się piętrami w górę i w dół, na dole – w sferze dla biedoty – oświetlonego jedynie migającymi jarzeniówkami i neonami, skąpanego w słońcu na bogatej górze.
W kolejce metra grupa kibiców piłkarskich z małego miasta Torquay, sami mężczyzni, podchmieleni, w średnim wieku i dobrym humorze. Ich drużyna jutro gra przeciw podlondyńskiemu St Albans. Śpiewają. Jeden pan do mnie zagaduje, bardzo miły, o fizjonomii współlokatora Hugh Granta z Notting Hill. Pyta, dlaczego ludzie nie rozmawiają ze sobą w londyńskim metrze. W Torquay w komunikacji miejskiej rozmawiają. Tak jest chyba lepiej, choć trudno powiedzieć. Poza tym Torquay jest nad morzem.
Dworzec St Pancras. Wszedłem do księgarni. Dawno nie byłem sam na dworcu i nie wchodziłem do księgarni. Nagle ogarnia mnie pragnienie zakupu wszystkich książek – lub choćby jednej. Wszystkie mnie ciekawią, wszystkie zdają mi się potrzebne, ufam wszystkim pochlebstwom na tyłach okładek – więc w końcu uciekam. Zgubna ta wolność, dla silnych tylko. Na nowościach dojrzałem pierwsze wydanie w miękkiej okładce biografii Davida Jonesa pióra Thomasa Dilwortha, którą czytałem w grubej okładce, i na podstawie której wciąż planuję poprawki do mojego amatorskiego wprowadzenia do Jonesa sprzed kilku numerów „Sumy”. St Pancras to katedra wśród dworców. Wspaniałe wiktoriańskie gmaszysko z czerwonej cegły o swego czasu największym szklanym dachu na świecie czy jakoś tak. Drogie butiki, kawka, elegancki przechodzień grający na dworcowym pianinie. To najwyższe, słoneczne warstwy miasta i świata – aż zapomina się o tych niższych.
Co do katedr. Katedry, może właśnie dlatego, że są dla Boga – inaczej niż pałace – są dla wszystkich, w tym zwłaszcza dla ubogich. Jak w Ewangelii: ofiarowany Jezusowi przez Marię Magdalenę „bardzo drogi olejek” napełnia zapachem „cały dom” (por. J 12,1-11), a więc – służy wszystkim mieszkańcom. Tak argumentuję, gdy w rodzinie żony dyskutują, czy strajkujący z Żółtych Kamizelek mają rację oburzając się na wielkie datki na odbudowę Notre Dame. Oczywiście nie jest to sprawa jednoznaczna, nagle zrobił się festiwal filantropii – może to drażnić. Ale odbudowę katedry polecam. Żeby tylko był tam darmowy wstęp. Ubodzy, jak wszyscy inni, potrzebują piękna – nie tylko pomocy społecznej, szarych poczekalni, betonowych gmachów publicznych i osiedli komunalnych. W epoce wiktoriańskiej katolicy i anglokatolicy w taki właśnie sposób chcieli posługiwać w dzielnicach robotniczych: przez dobroczynność, ale też przez majestatyczną architekturę, zawadiacko drwiącą z małych saloników bankierów, i pełną rozmachu liturgię, dającą przedsmak nieba Przykładem może być dziewiętnastowieczny kościół dominikanów w Londynie – położony poza centrum, w ubogiej dzielnicy, neogotycki, ogromny, imponujący, specjalnie przystosowany do odbywania tłumnych procesji od ołtarza do ołtarza. Pojechaliśmy tam nie tak dawno w rodzinnym gronie. Miało to być w ramach wyjazdu zorganizowanego z fraternią dominikanów świeckich – dojazd na własną rękę i spotkanie na miejscu – ale jak dotarliśmy, okazało się, że pomyliłem daty. Nasza mała É. latała od ołtarza do ołtarza, zadziwiona przestrzenią, a może po prostu szczęśliwa, że ma gdzie pobiegać.
Wracam pamięcią do polskiego krajobrazu, tak mi drogiego, o wiele droższego niż angielskie pola i łąki. I do wypowiedzi Łukasza Zaremby, kulturoznawcy, który w rozmowie z „Dwutygodnikiem” tak opisuje widok z okna polskiego domu czy samochodu:
papież (na pomniku), związany z wojną albo śmiercią bohater narodowy (zmienny), bilbord, znów papież (tym razem na bilbordzie), kolejny bilbord, a za nim megabord, obok gigabord, gdzieś między nimi kapliczka itd.
Nie jest to opis do końca wierny. Aż tak dużo tych papieży w jednym miejscu nigdzie nie widziałem, nie ma też chyba na każdym rogu kapliczek, a bohaterowie narodowi – poza Warszawą – stoją chyba tylko na rynkach i placach. Zdaje mi się, że celowo tworzona jest tu wizja sojuszu katolicyzmu, nacjonalizmu i kapitalizmu, jako trzech odgórnie narzuconych -izmów bombardujących swoją ideologią zwykłych ludzi. Tak prosto chyba jednak nie jest. Mogę jednak potwierdzić, że sporo u nas pstrokatych szyldów, bilbordów, megabordów, gigabordów – w mieście, przy drogach, wszędzie. Są też zanidbane stare ruiny, jest „przestrzeń niczyja” na komunistycznych osiedlach, są nowe budynki nie harmonizujące z otoczeniem, nie wpasowane w pierzeję ulicy, pozbawione ornamentów, szybko się starzejące.
Zaremba zaznacza przy tym, trochę wbrew swojej krytyce, że nawet jeśli polski krajobraz bywa nieładny, to ładność nie jest najważniejsza: „polska kultura wizualna jest dziwna, ciekawa”. I dodaje, że oceniający polski krajobraz czasem dają upust niechęci do klas niższych i ich estetyki. Jest to wartościowa rozmowa, z której wybieram tu tylko fragmenty i której może przesadnie się czepiam. Ale ja mimo wszystko wierzę – nie tyle w ładność, co w piękno. I w jego potrzebę u wszystkich ludzi i klas, a może zwłaszcza klas niższych, dla których stawka jest większa, bo jej członkowie nie mają swoich prywatnych oaz piękna ani szansy na częste wyjazdy do pięknych miejsc. Oni nie mogą sobie pozwolić jedynie na „dziwność” i „ciekawość”. I wierzę w to, że brzydota części polskiego krajobrazu – oczywiście tylko części, a i tam: raczej powierzchni – nie bierze się wcale, a w każdym razie nie głównie, ze złego gustu estetycznego tej czy innej grupy społecznej, z tego, że „Polacy nie potrafią tworzyć” ładnej przestrzeni – lecz raczej z zawieruchy historii, zapoznania impulsu troski o wspólne dobro, braku odpowiednich rozwiązań, egoizmu wyalienowanych ze wspólnoty architektów, przede wszystkim zaś z podporządkowania przestrzeni publicznej kapitalistycznemu rynkowi.
Wspomniałem tu Davida Jonesa, a raczej książkę o nim zauważoną na londyńskim dworcu. Jones to dwudziestowieczny (1895-1974) poeta i artysta, przez niektórych uwielbiany, przez większość nie znany. Katolik, wierzył, że sztuka zasadniczo przynależy do tego samego porządku, co sakramenty: uobecniania innej rzeczywistości pod postacią znaku.
Zapisałem się już dawno na listę mailingową stowarzyszenia jego miłośników, raz na jakiś czas przychodzą różne wiadomości, że wyszła jakaś książka albo jest spotkanie ku pamięci. A tu ostatnio – wiadomość, że ksiądz oratorianin z Oksfordu, znany mi z widzenia, pragnie zorganizować lokalny zlot miłośników Jonesa. Parę dni później uciekłem na chwilę z pracy i stawiłem się na owym spotkaniu w szykownej restauracji Brown’s, do której czasem zaglądałem w przeszłości przez okno, przywodzącej na myśl Wielkiego Gatsby’ego. Było nas łącznie siedmioro: dwóch księży (oratorianin i dominikanin), znana brytyjska, anglikańska autorka książek o duchowości chrześcijańskiej, amerykańska badaczka Jonesa towarzysząca akurat mężowi na konferencji medycznej w Oksfordzie, małżeństwo zainteresowane celtycką ezoteryką (!) – i ja, młody sztubak z Polski. Piliśmy herbatę. Oratorianin zaproponował, by powołać lokalny oddział stworzyszenia miłośników Jonesa. Mówił, ku ogólnej aprobacie: możemy organizować raz na jakiś czas pogadanki, wieczorki, nawet jak przyjdzie tylko garstka zainteresowanych – to warto. Amerykańska badaczka zachwycała się, że w Anglii możliwe jest zorganizowanie czegoś dla „zainteresowanych”, dla dyletantów i amatorów – w Ameryce, mówiła, takie rzeczy jest sens organizować tylko badaczy zawodowo zajmujących się danym tematem. How very countercultural, że w Europie możliwe są takie poetyckie wieczorki.
Mówiono też o obrazach Jonesa, a o tym, gdzie można znaleźć je w Oksfordzie (przede wszystkim u jezuitów z Campion Hall), o tym, że spory zbiór akwarelii spalił się podczas pożaru czyjegoś domu. Ludzie mają bezcenne obrazy po domach – zauważono – a nawet nikt o tym nie wie, nie są ani skatalogowane, ani ubezpieczone. Ktoś miał taką na ten temat anegdotę, ktoś inną. Dominikanin przypomniał, że Elizabeth Jennings napisała wiersz o spotkaniu z Jonesem, podczas którego dwoje nieśmiałych poetów patrzyło na siebie w milczeniu. Znalazłem póniej ten wiersz, rzeczywiście jest w nim wspomniana obopólna nieśmiałość, ale jest i rozmowa, jest ważenie słów: „Konieczność rozmowy, wybór słów/ Dumanie, które z nich są szczere, a które fałszywe”. Tak też, jak sądzę, badali swoje słowa uczestnicy naszego spotkania, częściowo nie znający się wcześniej.
Wówczas mąż z małżeństwa zainteresowanego Celtami i Królem Arturem nagle powiedział: a ja osobiście znałem Jonesa. I opowiadał o spotkaniach z malarzem-poetą, o oglądaniu trzymanych przez niego pod łóżkiem obrazów, o tym jak Jones pożyczał od niego książki, o wielogodzinnych doskonałych rozmowach, podczas których trzeba było co jakiś czas czekać na Jonesa, aż coś sobie do końca po cichu przemyśli i wróci do konwersacji. Cały czas patrzyłem na zegarek, byłem tu już 45 minut, musiałem wracać do pracy.