Kielce – portret wielokrotny

Wiele razy zbierałem się, żeby napisać o Kielcach. Lecz trudno jest opowiadać o mieście, w którym spędziło się pierwszych kilkanaście lat życia (poeci mówią, że to jedyne lata, które nas formują), o którym wie się znacznie więcej, niż o jakimkolwiek innym miejscu na świecie, z którym wiążą cię rozmaite doświadczenia, emocje, zachwyty i upokorzenia. Siadam jednak do tej roboty po raz kolejny, bo wydaje mi się niesprawiedliwe – właśnie z powyższych powodów – by o Kielcach nie napisać, by je pominąć milczeniem. Próbuję więc, choć z obawą, że obraz, który się z tego pisania wyłoni, nie spełni oczekiwań obrazu wyobrażonego, odbiegnie od ideału, wzmocnionego osobistym sentymentem, który mi na co dzień towarzyszy, gdy o Kielcach myślę. Że rozbije się ów ideał o twardą materię historycznych faktów, surowych opinii dawnych mieszkańców miasta, trudnych, choć nostalgicznych wspomnień Adolfa Dygasińskiego, przytłaczających przeżyć Zdzisława Antolskiego czy gorzkich obserwacji Tadeusza Zubińskiego. I który z tych obrazów będzie bardziej prawdziwy? Trzeba przecież stać po stronie faktów, nawet tych bolesnych. Trzeba wierzyć wspomnieniom i dokumentom. Czyż dane miejsce nie jest jednak złożone również z nostalgii ludzi, którzy o nim myślą? Czy sentymenty kielczan nie mają równej wagi – w opisaniu miasta – co jego materialne dziedzictwo i zdarzenia, którym ono świadkowało? Chciałbym, pisząc o tym wyjątkowym dla mnie miejscu, oddać sprawiedliwość każdemu z tych poziomów jego istnienia. Chciałbym, aby był to portret taki, jak gazeta lokalna, którą Żeromski projektuje w Promieniu: „gazeta w ten sposób prowadzona musiałaby z czasem przybrać charakter jakby umiejętnego wykładu o prowincji. Miałby tam być przedstawiony kolejno w dobrych opisach, które by w felietonie zastąpiły czcze banialuki angielskie, stan przemysłu fabrycznego i kopalń, rolnictwo w drobnej i wielkiej jego postaci, rzemiosło w miastach i na wsiach, handel wielki i drobny. Miały też być podawane w formie na przykład wesołych i dowcipnych wspomnień z wycieczek a’la Heine opisy życia, mieszkań, dworów, chat, ruin, kościołów, cmentarzy, lasów, dróg, pól”.

Chciałbym jednocześnie, żeby momentami stawał się ten portret także „snem […] i świetlaną smugą”, jak w pięknym wierszu świętokrzyskiego poety Jana Gajzlera:

… Wieczorem księżyc wstanie nad Katedry wieżą, –
Pochyły, cichy placyk w srebrnym blasku zaśnie…
– z jasnej tarczy zegara godziny uderzą –
I będą mnie – wędrowca – odprowadzać długo,
aż mi się białe śniegi w nowe zmienią baśnie,
a Kielce snem się staną i świetlaną smugą…

Byłby to więc taki wyobrażeniowo-rzeczywisty portret wielokrotny. Co z tego wyjdzie – nie wiem, a sprawę jego prawdziwości – pozostawiam w gestii czytelników.

***

„Kielcówek” – nie znałem tego określenia, gdy jeszcze mieszkaliśmy nad Silnicą. Usłyszałem je wiele lat później od pewnych kielczan, których zdarzyło mi się poznać w Warszawie. Nazwa niewdzięczna, wyrażająca jakąś zaściankowość, podrzędność tego miasta, które miastem wojewódzkim jest tylko z przypadku. Wskazująca na dystans jego mieszkańców, którzy z żalem przyjmują, że nie żyją w jakimś bardziej światowym polskim mieście, jeśli nie w stolicy, to chociaż we Wrocławiu, Poznaniu, w ostateczności w Łodzi. W ich rozumieniu Kielce są miastem prowincjonalnym, i z pewnością nie jest to powód do dumy. W jednym, jak sądzę, mają rację – Kielcom udało się, pomimo ich znacznej wielkości, statusu miasta wojewódzkiego, utrzymać jakiś rys prowincjonalny. Zachować pewną lokalność, swoistość, skalę. Jest to jednak prowincjonalność w najlepszym tego słowa znaczeniu. A to, że z „Kielcówkiem” spotkałem się właśnie w Warszawie nie jest chyba przypadkiem, skoro już w 1852 Franciszek Sobieszczański pisał o tym dziwnym jakimś kompleksie kielczan wobec mieszkańców stolicy: „Mówiono mi także […] że młodzież warszawska, a w ogóle Mazury, w wielkim są u nich poważaniu. Nawet jako dowód poznałem sam dzielnego warszawiaka, który upadał pod brzemieniem łask, jakie go z tego tytułu spotykały”.

Można więc dyskutować o tym, czy są Kielce dzisiejsze prowincją. Nie mieli tego problemu nasi przodkowie, podróżując ponad sto lat temu drogą na Białogon i dalej na Piekoszów, Rudę Strawczyńską i Łopuszno; albo Żydzi jadący długimi furami z Kielc do Chęcin, gdy dobiegł końca dzień targowy; albo Sienkiewicz, który siedział w nieodległym Oblęgorku i nie był w Kielcach przez całą wiosnę, bo trasa nieprzejezdna. Wszyscy oni czuli tutejszą prowincjonalność (i to może nie w najlepszym sensie), na każdym wertepie ją czuli, w każdej kałuży, przy każdym urwanym kole powozu. Nie bez przyczyny jeden z bohaterów Popiołów mówi o okolicznych duktach: „To są, Mości Panie, drogi polskie!”.

Jeszcze bardziej prowincjonalnie musieli czuć się mieszkańcy miasta z początków XIX wieku. Licząc w 1810 roku niecałe dwa tysiące ludności, ustępowały Kielce pod tym względem Pińczowowi, Staszowowi, Opatowowi. Miasto, będące przez kilka poprzednich wieków własnością biskupów krakowskich, obejmowało niewiele więcej niż pałac tychże biskupów i sąsiadujące z nim zabudowania kościelne. Było, prawda, kilka uliczek, rozciągniętych na osi północ-południe, z centralnie umieszczonymi ulicą Dużą i ulicą Małą. Był rynek ze staroświeckim ratuszem i studnią miejską. Było niecałe czterysta drewnianych, parterowych, dwuizbowych chałup i kilkanaście domów murowanych. Był w końcu stary kościół św. Wojciecha, pierwsza kielecka parafia, bodaj z XI wieku, wtenczas jednak w funkcji kaplicy cmentarnej. No i była Karczówka z klasztorem bernardynów, trudno jednak zaliczyć ją do ówczesnego miasta.

Mieszkańcy Kielc trudnili się głównie rolnictwem, drobnym rzemiosłem i handlem. Liczebność ich zwiększała się w tempie dosyć żółwim, skoro od 600 dusz na początku wieku XVI, z trudem dobito do dwóch tysięcy trzy wieki później. Opinii też nie mieli najlepszej.

Nigdzie podobno bardziej rękodzieła i handel w zaniedbanie nie poszły – pisał w 1829 roku Tomasz Ujazdowski w pierwszym obszerniejszym opisie Kielc – jak w tem mieście. Od r. 1816 podniosły się nieco, lecz przecie z innemi miastami wojewódzkimi zrównać się nie mogą. Mieszkaniec tutejszy jest ciężki, leniwy i na małem poprzestający. Najwięcej z nich trudniło się i trudni rolnictwem, przecie i w tej gałęzi niewielki postęp uczynili.

Przez wieki były więc Kielce miastem wybitnie przednowoczesnym. Cóż jednak stało się w owym roku 1816, po którym rękodzieła i handel „podniosły się nieco”, i nie tylko one, bo wkrótce o wiele więcej spraw uległo zmianie? Otóż, po kongresie wiedeńskim, gdy od województwa krakowskiego odpadł Kraków (sic!), przeniesiono stolicę tego województwa właśnie do Kielc. Źródeł tej decyzji można z kolei upatrywać we wcześniejszych decyzjach administracyjnych. Jeszcze pod zaborem austriackim w Kielcach umieszczono jeden z cyrkułów i zaczęto snuć plany o założeniu dyrekcji górniczej mającej zarządzać rozlokowanymi w okolicy mniejszymi i większymi przedsięwzięciami wydobywczymi. Dyrekcja ta powstała ostatecznie z inicjatywy Stanisława Staszica w roku 1816, na kilka miesięcy przed przeniesieniem do Kielc stolicy województwa. W tych decyzjach argumentem na rzecz Kielc było nie tyle znaczenie miasta, co po prostu brak ważniejszych ośrodków miejskich pomiędzy Wisłą i Pilicą; jak pisano w dokumentach rządowych z 1816 roku: „[Miechów] na stolicę województwa krakowskiego przeznaczony, do użytku tego dla braku lokalów, wody i wszelkich budowniczych materiałów, zdatnym być nie może; postanowiliśmy i stanowimy: iż zamiast pomienionego dopiero miasta Miechów, stolicą województwa krakowskiego ma być miasto Kielce, do dóbr narodowych należące”.

Był to więc awans podwójny, zarówno instytucjonalny, jak i gospodarczy. Status miasta wojewódzkiego, a po powstaniu listopadowym gubernialnego – utrzymały Kielce aż do lat pierwszej wojny i odzyskania niepodległości, za wyjątkiem okresu 1845-1867, gdy były miastem powiatowym należącym do guberni radomskiej (z tych czasów może wywodzi się „odwieczna” niechęć obu miast do siebie nawzajem).

***

Początki tej drogi wzwyż nie były jednak łatwe. W 1818 roku prezes Komisji Wojewódzkiej Kacper Wielogłowski donosił namiestnikowi Królestwa Polskiego Józefowi Zajączkowi: „Zaprowadzenie bruków jest koniecznie potrzebne, bo pomimo niezgruntowanego błota, jakie bywa w Rynku, nierówność placu tak jest widok rażąca, że nie można sądzić, aby to był plac publiczny miasteczka wojewódzkiego”. Tym bardziej, że w 1800 prawie całe miasto spłonęło w ogromnym pożarze. Jeszcze jedenaście lat później, gdy przez Kielce przejeżdżał Julian Ursyn Niemcewicz, zniszczenia widoczne były gołym okiem (choć nie bez oznak odbudowy):

Miasto Kielce […] za rządu rakuskiego ze szczętem ogniem spłonione […] Ratusz stoi dotąd zburzony. Domki o jednym piętrze, wszystkie murowane, białe, czyste, osadzone drzewami. Wielki szpital, przez biskupów niegdyś zbudowany, obrócony przez naszych w lazaret, nieszczęściem spalonym został. […] Sterczą te smutne ruiny. Bo u nas bez ruin nic być nie może!

Wraz z województwem przybyły do Kielc urzędy, „Kommissja wojewódzka – jak pisał Ujazdowski – Trybunały, Cywilny i sprawiedliwości karzącej z Krakowa przeniesione”, a także hipoteka. Wraz z administracją okręgu górniczego powstała Szkoła Akademiczno-Górnicza i Szkoła Departamentowa. Ta ostatnia przekształcała się później w: Gimnazjum Wojewódzkie, Szkołę Wyższą Realną (od 1845 roku), Gimnazjum Klasyczne (od początku lat 60. XIX wieku), Państwowe Gimnazjum im. Mikołaja Reja, gimnazjum i liceum im. Stefana Żeromskiego (od 1932 roku), w końcu w Liceum im. S. Żeromskiego istniejące do dzisiaj.

Kielce rosły jeśli chodzi o liczbę ludności: ponad 4 tysiące mieszkańców w 1827, prawie 8 tysięcy w 1870, przeszło 20 tysięcy w 1897, niemalże 31 tysięcy w 1909. Rozwijały się urbanistycznie i infrastrukturalnie. W 1885 roku doprowadzono kolej. Poczęły, choć niespiesznie, powstawać zakłady przemysłowe: browar Stumpfów w 1871 roku, fabryka marmurów Welkego w 1875, fabryka mebli giętych „Henryków” w 1895, huta Ludwików w 1919, cegielnie, tartaki. Wykształciła się warstwa inteligencji miejskiej, czy szerzej mówiąc zamożnego mieszczaństwa, złożona z pracowników administracji, carskich oficerów i urzędników, prawników, lekarzy i aptekarzy, właścicieli przedsiębiorstw i sklepów, hoteli, restauracji i cukierni. Tym samym wzrosło też zapotrzebowanie na produkty rzemieślnicze, rozmaite usługi drobne, wzmógł się handel.

Słowem – stały się Kielce jednym z miast nowoczesnych, o którym można było pisać z dumą, wymieniając liczne budowle i miejsca rekreacji:

Prócz kościołów – czytamy w Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich z 1883 roku – okazalsze budowle są: pałac pobiskupi, gdzie mieści się rząd guberialny, gimnazjum, seminarium katolickie, sąd okręgowy, dom doktora Łuszczkiewicza przy ogrodzie publicznym z piękną oranżerią, willa kupca Hönigmanna, browar Stumpfa, 5 zajazdów. Nowy bazar murowany, dosyć okazały, mieści w sobie sklepiki z mięsem i wiktuałami, na piętrze mieszkania. Przy nim obszerny brukowany rynek. Domy z kamienia marmurowego […] Przy mieście od strony szosy radomskiej znajduje się targ na bydło, konie, a przy aleksandrowskim szpitalu targ na trzodę chlewną. Ze strony zachodniej Krakowskiego Przedmieścia dosyć obszerny ogród spacerowy z okazałemi lipami, brzostami, kasztanami, brzozami i ze znacznej grubości i wysokości czeremchami. Ogród starannie utrzymywany. Kilkanaście figur kamiennych pięknej rzeźby ozdabiają aleje ogrodu, w którym stoi też piękny piętrowy drewniany domek dla resursy letniej z restauracją. […] aleje spacerowe nad rzeczką Silnicą […] Z lewej strony szosy karczówkowskiej gustowny drewniany, piętrowy pałacyk Lutnickiego z ogrodem owocowym i warzywnym.

Franciszek Sobieszczański powiadał nadto, że „nadzwyczaj czyste jest to miasto […] a mieszkańcy weseli i zamożni. Zresztą ma pozór zupełnie nowy, gdyby nie odwieczna kolegiata, tudzież zaczernione starością mury zamku”.

Zrodziło się także coś nierozerwalnie związanego z XIX-wiecznym mieszczaństwem – określony styl życia, sposób spędzania czasu (cukiernie, teatry, bale), otoczenie w postaci rozmaitych instytucji (towarzystwa dobroczynności, zrzeszenia cyklistów, automobilistów, sportowców, straż pożarna z jej reprezentacyjną częścią) czy lokalnej prasy.

Gdy czyta się XIX-wieczne opisy Kielc znajduje się w nich zazwyczaj podziw dla tego skoku cywilizacyjnego, który stał się ich udziałem. Dostrzega się nowe budynki, świeżo brukowane ulice, powstające fabryki, bogatsze sklepy czy popularność targów, które odbywały się w każdy piątek i wtorek. Są też oczywiście głosy, które wskazują, ile można by jeszcze poprawić, na przykład w dziedzinie przemysłu, w kwestii infrastruktury kanalizacyjnej, w sprawie miejskiej elektryczności (którą na własną rękę uruchomił dopiero w 1912 roku inż. Tomasz Ruśkiewicz). Ale i one świadczą pośrednio o rozwoju miasta.

Jakże powszechna jest ta logika „postępu” i „rozwoju” w XIX wiecznych narracjach! Jak mocno zakorzeniła się ona w naszym postrzeganiu świata. I może trudno się dziwić, nikt rozsądny nie będzie przecież chwalił walących się drewnianych chałup i błotnistych dróg, gdy zestawi je z ciepłymi, wygodnymi kamienicami i brukiem, po którym można przejść suchą stopą. Jednak takie porównania i takie, na pierwszy rzut oka widoczne różnice, utrudniają nam dostęp do głębszego spojrzenia na te Kielce przednowoczesne, które w zasadzie nie mają swoich obrońców.

Tymczasem – gdyby spojrzeć na nie bez uprzedzeń, unikając paradygmatów naszej epoki i patrzeć nie tylko przez pryzmat materialnej zamożności – można by, jak sądzę, dostrzec wiele ciekawych i atrakcyjnych rysów właściwych wcześniejszym, przednowoczesnym czasom i przednowoczesnemu społeczeństwu. A więc po pierwsze – pewien rodzaj wspólnotowości. Społeczności tamtych miast czy miasteczek, znacznie mniejsze liczbowo, musiały przypominać nieco dzisiejsze społeczności wiejskie z właściwą im większą zależnością mieszkańców od siebie nawzajem, brakiem anonimowości, kulturą wspólnej pracy czy samopomocy. Nakładały się na to wspólnoty cechowe. W XIX wieku istniały w Kielcach następujące cechy: stolarski z ciesielskim, kowalski ze ślusarskim, krawiecki, szewski, piekarski, stelmachów i gwoździarzy. Były to wspólnoty zorganizowane na podstawie klucza zawodowego, ale nie ograniczały się do dbania jedynie o interesy rzemieślników. O jednym z cechów pisano, że „opalają swym światłem niektóre ołtarze, asystują przy nabożeństwach, procesjach, odpustach, dworskich uroczystościach i nabożeństwach żałobnych”. Z kolei bartnicy z klucza kieleckiego mieli za zadanie opiekować się ołtarzem Matki Boskiej Bolesnej w kolegiacie, a także posiadać „chorągiew, rynsztunki i bęben”. Stanowiły więc cechy pewien rodzaj mniejszych wspólnot, podobnych być może nieco do kontrad, jakie można jeszcze dziś spotkać we włoskiej Sienie. Miały te wspólnoty swoje barwy, znaki rozpoznawcze, swoje punkty w mieście, ubiór czy wzory zachowań. Sednem tej wspólnotowości była oczywiście praca, jednak trzeba pamiętać, że była to praca inaczej niż współcześnie rozumiana; określała ona człowieka w większym stopniu, bardziej go angażowała, a jednocześnie angażowała go mniej, gdyż pozostawała wpisana w cały porządek życia, nakładała się na sprawy rodzinne i towarzyskie – w tym sensie nie stanowiła odrębnej sfery ludzkiej aktywności. Dobrze to widać w statystycznych opisach miast (tzw. lustracjach), pochodzących jeszcze z XVIII wieku. W zawartych tam krótkich akapitach wypunktowane są najważniejsze atrybuty każdego mieszkańca; dla przykładu w lustracji z 1788 roku, znaleźć można takich oto dawnych obywateli miasta: „Łukasz Bebnarski z żoną kunsztu mularskiego, ma dom swój drewniany. Synów dwóch małoletnych i córkę oraz komornika z żoną wyrobkiem się bawiącego. Podatki w proporcyi jak inni płaci” albo „Wojciech Czerski wdowiec, nieco szynkiem się bawiący, ma dom swój własny drewniany ze sklepem murowanym. Synów trzech, jednego w roku 14 w służbie u dworu będącego, dwóch małoletnych i córkę oraz komornika Franciszka Przybylskiego, blacharza, z żoną, mającego syna małoletniego i córek dwie. Podatki w proporcyi jak inni płaci”.

W Kielcach istniały też dawne zwyczaje związane z górniczym charakterem regionu (a ta górnicza tradycja świętokrzyskiego sięga aż średniowiecza). Wynikał z tego bardzo silny kult św. Barbary, do XX wieku z wyjątkową celebracją obchodzono jej święto. Tradycja odbiła swe piętno także na stroju. „W miejscowościach – pisał przedwojenny kielecki etnograf i regionalista ks. Władysław Siarkowski – gdzie były lub istnieją jeszcze fabryki górnicze, chłopi, chociażby trudniący się tylko rolnictwem, używają ubioru górniczego, złożonego z sukmany z ciemnosiwego sukna, bez wyłogów u klap, rękawów i oblamówki. Na tej sukmanie biegną w dwóch rzędach guziki mosiężne, na których widnieją dwa młotki na krzyż złożone”.

O istocie społeczności przednowoczesnych decydowały także inne – od tych, do których przywykliśmy – stosunki ekonomiczne i gospodarcze. Produkcja w małej skali, handel oparty w znacznej mierze na systemie targowisk i jarmarków, niewielkie znaczenie kapitału i kredytu. Stwarzało to, oczywiście, bariery w budowie dużych przedsięwzięć wymagających znacznych finansów, w powiększaniu zakładów, w unowocześnianiu technologii. Lecz dawało w zamian stosunkowo dużą niezależność poszczególnych wytwórców i konsumentów od całego systemu gospodarczego. Myślę, że wiele racji ma Lech Stępowski, który pisze we wprowadzeniu do reprintowego wydania Opisu historyczno-statystycznego miasta Kielc: „Zjawisko dwuzawodowości rozwijające się w miastach i miasteczkach sandomierskich od drugiej połowy XVII w. nie zostało dostrzeżone i należycie ocenione w dotychczasowej historiografii. Trudność w odbudowie zniszczonych warsztatów, niepewne i zmienne warunki rynkowe, w naturalny sposób kierowały mieszczan do ubezpieczenia swej egzystencji pracą na roli, jako istotnego uzupełnienia właściwego źródła utrzymania”. Taką dwuzawodowość pamiętam bardzo dobrze z czasów mojego dzieciństwa na kielecczyźnie. Do dziś można spotkać ją na wsi, nie tylko świętokrzyskiej, gdzie mieszkańcy poza podstawową pracą prowadzą także niewielkie gospodarstwa rolne. Nie jest to zapewne sposób na zgromadzenie wielkiej fortuny, ale bezsprzecznie czyni on tak zorganizowaną gospodarkę lokalną mniej podatną na jakiekolwiek zawirowania. Patrząc na rzecz całą przez pryzmat problemów dzisiejszego porządku kapitalistycznego – trudno nie docenić tej właśnie cechy systemów przednowoczesnych.

***

Żeby być sprawiedliwym, należy podkreślić, że Kielce XIX-wieczne nie były przecież jakimś kapitalistycznym lewiatanem. Przeciwnie, wchłonąwszy niektóre materialne zdobycze nowoczesności, w dużym stopniu utrzymały prowincjalnego, przednowoczesnego ducha. Wynika to w pierwszej kolejności ze skali miasta; pamiętajmy, że w czasach, gdy Stefan Żeromski chodził do tutejszego gimnazjum, Kielce liczyły zaledwie około 8 tysięcy mieszkańców. Pozostawały miastem nierozległym terytorialnie, zamkniętym w obrębie ośmiu rogatek. Znajdowały się one: po jednej przy ulicy Warszawskiej, Nowowarszawskiej, Leonarda (na trakcie do Sułkowa) i przy drodze ku Karczówce, po dwie na Borzęckiej (na trakcie do Nowego Folwarku i Domaszewic) i Krakowskiej (na trakcie do Białogona i Sułkowa) – co pokrywa się mniej więcej z dzisiejszym ścisłym centrum miasta ograniczonym ulicami: Paderewskiego od zachodu, Tarnowską/Źródłową od wschodu, Ogrodową/Seminaryjską od południa, Aleją IX wieków Kielc od północy. Centralnym punktem tej topografii pozostawał Rynek wraz z łączącymi go z Placem Najświętszej Marii Panny starymi ulicami: Dużą i Małą. Ulica Sienkiewicza – ten popularny dziś deptak kielecki – powoli zyskiwała na znaczeniu. Zwana Pocztową we wschodnim swoim biegu, a Franciszka-Józefa w biegu zachodnim była już w drugiej połowie XIX wieku miejscem lokowania znaczących obiektów architektury (budynek hipoteki, liczne sklepy, kawiarnie i hotel, Teatr Polski). Kończyła się jednak na wysokości ulicy Planty rozciągniętej nad Silnicą. Pas dzielący rzekę od dworca jeszcze na początku XX wieku porastały zboża i kartofle.

Niemal wszystkie moje niedawne wizyty w Kielcach związane były w jakiś sposób z ulicą Sienkiewicza. Przyjeżdżałem do niej zazwyczaj od strony południowej, parkując samochód przy Paderewskiego, gdzieś na wysokości Równej. Przy tej Równej, a właściwie przy pasażu łączącym ją ze Złotą, na parterze socrealistycznego powojennego bloku, mieszkali kiedyś moi rodzice. Był początek lat 80., studiowali na Politechnice Świętokrzyskiej, a tata grał do tego w drużynie piłki ręcznej, która nosiła wtedy nazwę Iskra (i dlatego był formalnie zatrudniony w zakładach o tej samej nazwie produkujących bodaj świece samochodowe, na stanowisku ślusarza czy jakiegoś innego majstra). W domu rodzinnym i domu dziadków mamy jeszcze kilka przedmiotów z tego wynajmowanego przez rodziców mieszkania – jakiś kredens, jakaś szafa, sztućce i naczynia stołowe. Pewnie nie żyje dawno już właściciel owej kawalerki, Romuald Krzysztofik, „dziadek”, jak się na niego zawsze mówiło, od którego rodzice wynajmowali później jeszcze jedno mieszkanie, przy ulice Krakowskiej, aż w końcu doczekaliśmy się pierwszego własnego lokum, w wielkiej płycie na osiedlu Szydłówek.

Zmieniła się Sienkiewicza od tamtych czasów, od tej ulicy z moich najdawniejszych wspomnień – choć przecież nie tak bardzo, jak się zmieniała w XIX wieku i pierwszej połowie XX wieku. Kamienice trochę wyładniały, odnowiono bruki, znikło kilka szyldów, a na ich miejscu pojawiło się kilkanaście nowych. Na rogu z Kapitulną nie ma już Burger Kinga, tej ikony lat 90., symbolu wczesnego kapitalizmu, który obiecywał nam, że wszystko już będzie ładne, zamożne, smaczne i nowoczesne. Jedząc długie frytki w kolorowych opakowaniach byliśmy gotowi w to bez zastrzeżeń uwierzyć. Zupełnie inny obraz Kielc tamtego czasu można znaleźć w powieści Tadeusza Zubińskiego Rzymska wojna; jawią się tam lata 90. jako okres tworzenia się (odtwarzania?) nowych koterii, zazdrości i rywalizacji, interesowności i nepotyzmu. My jako dzieci nie mogliśmy o tym wiedzieć.

Miał wszak Burger King swoją symboliczną przeciwwagę, w postaci położonego nieopodal, po parzystej stronie ul. Sienkiewicza Teatru im. Stefana Żeromskiego (w tym jednym przypadku można stwierdzić, że kultura pokonała konsumpcję, bo o restauracji dawno już zapomniano, a teatr trwa). Szczególnie utkwiły mi w pamięci jego duże afisze z repertuarem, przy których zawsze przystawaliśmy i pierwsza wizyta w teatrze, zdaje się na jakiejś sztuce dla dzieci, kiedy pochłonięty byłem do reszty wielkością i wyglądem tego gmachu. Pamiętam też światła ulicy, gdy już wyszliśmy po spektaklu; wydawało mi się, że jest to przejście z jednego świata (magicznego, tajemniczego) w drugi (codzienny, ale z jakąś nutą odświętności).

Gmach teatru należał do najokazalszych budynków XIX-wiecznych Kielc. Wzniesiony został w 1877 roku z inicjatywy Ludwika Stumpfa, który przybył do Kielc z Radomia i – jak już zostało wspomniane – w początkach lat 70. założył browar (wraz z matką Anną i starszym bratem Ferdynandem, którzy w kilka lat później zmarli) na tak zwanej krakowskiej rogatce, czyli dzisiejszym skrzyżowaniu Jana Pawła II z Ogrodową. Plotka głosiła, że Ludwik miał za kochankę pewną warszawską aktorkę i że fakt ten stał za decyzją o wzniesieniu obiektu. Projekt wykonał Franciszek Ksawery Kowalski, podówczas budowniczy gubernialny. Poza teatrem gmach miał mieścić także hotel i restaurację. Budową żyło całe miasto, „Gazeta Kielecka” donosiła:

Gmach będzie miał piętnaście okien na każdym piętrze. Elewację frontową z kolumnami na szczycie zdobić mają cztery statuy muz. Sala teatralna ma być wygodna na siedemset miejsc, ma się składać z parteru i osiemnastu lóż pierwszego piętra i galerii […] Przy budowie teatru dziennie pracuje 110 robotników. W tej liczbie jest trzydziestu murarzy ze Śląska, którym nieudolni kieleccy murarze powinni się przyglądać.

Nieudolni murarze chyba dobrze się poprzyglądali, skoro uchodzi dziś świętokrzyskie za zagłębie budowlańców. Hotel nazwano Hotelem Polskim, a teatr Teatrem Polskim, ale potocznie mówiono o nim Teatr Ludwika. Jego uroczyste otwarcie miało miejsce w grudniu 1878 roku, a pierwsze przedstawienie – operę komiczną Dzwony z Corneville – wystawiono 6 stycznia roku następnego. Był ów Teatr Ludwika swoistym centrum kulturalnym ówczesnych Kielc. W historii zapisały się wielkie bale organizowane w jego salach, szczególnie te z końca lat. 80, za których oprawą stał znany malarz Jan Styka. Był bowiem Stumpf krewnym Styki, a na swój sposób także jego mecenasem, gdy w latach 1888-1890 malarz mieszkał w dworku Stumpfów i urządził tu swoją pracownię. Właśnie wtedy brał udział w organizacji bali. Warto tu może dopowiedzieć, że imprezy tego rodzaju zasadzały się przede wszystkim na osobie wodzireja, który reżyserował ich stronę wizualną, ich przebieg, proponował kolejność tańców i ustawienie par. Jaka była jego pozycja niech zaświadczy anegdotka z lat nieco późniejszych, ale jeszcze przedwojennych. Otóż, obecny na balu prezydent miasta zgłosił zastrzeżenia do puszczanej muzyki i prosił o jej zmianę; na to odpowiedział mu wodzirej: „prezydentem jest Pan po to, aby się w mieście paliła elektryczność i panował porządek, ale na tej sali, aż do rana prezydentem jestem ja!”.

Jeden z takich bali mających Stykę za wodzireja przypomina Jerzy Jerzmanowski (pseudonim literacki Jerzego Sulimierskiego), jeden z najciekawszych pamiętnikarzy przedwojennych Kielc, autor książki W starych Kielcach. Goście wystąpili na nim w różnorodnych przebraniach według projektu malarza, a on sam „wystąpił w kosztownym żupanie, okrytym wspaniałą delią futrzaną, z rozciętymi rękawami, przy karabeli, w kołpaku uszytym z tego samego futra co kołnierz delii”. Był to, można powiedzieć, nieodłączny strój Styki nie tylko na bale, ale i różne wyjątkowe okazje. Gdy w 1884 roku odbierał nagrodę za obraz Regina Poloniae, zjawił się w Warszawie w „stroju polskim” i „czamarce”, gdyż – jak pisał – „ta czamarka moja była dla mnie jakby jakąś suknią kapłańską, która mnie strzegła i nakazywała zawsze między obcymi wysoko nosić godność imienia polskiego”. Podobnie zaprezentował się dwa lata później, na swoim ślubie z Lucyną Olgiati, krewną Stumpfów: „Kiedy w Kielcach w 1886 roku przystępowałem do ołtarza, to znów ta czamarka moja wypełniła zachwytem po brzegi wypełniony kościół – ślub w Królestwie w polskim stroju błogosławiony przez biskupa Kulińskiego, było to niewidzianym zjawiskiem i groziło karą gubernatorską…”. Ciekawy to może przyczynek do charakterystyki środowiska naszych malarzy z drugiej połowy XIX wieku, którzy po poetach romantycznych przejęli sztandar wielkich polskich tradycji i przekazali go potem pokoleniu Wyspiańskiego.

Ulica Sienkiewicza była zresztą zagłębiem hoteli. Prawie naprzeciwko Teatru Żeromskiego powstał w 1900 roku Hotel Bristol. Wzniósł go Rafał Piwowarski – nabywszy wcześniej część dawnej parceli należącej do kolegiaty, na której znajdował się stary dom Kustodii. Hotel zaprojektował Julian Włodzimierski, pochodzący z Włocławka, architekt powiatu kieleckiego (żonaty ze Zdzisławą Skłodowską, stryjeczną siostrą Marii Curie-Skłodowskiej). Był to budynek dwupiętrowy z oficynami, od frontu bogato zdobiony, bardzo nowoczesny jak na owe czasy, bo wyposażony w łazienki (porcelanowe wanny i prysznice) i od 1910 roku w elektryczność zapewnianą przez własną elektrownię. Posiadał też restaurację pod nazwą „Rafał” oraz salę balową resursy obywatelskiej czy ziemiańskiej, która mieściła się na tyłach hotelu, w odrestaurowanym domu Kustodii. Wśród najznamienitszych gości przedwojennego Bristolu wymienia się Józefa Piłsudskiego i Ignacego Mościckiego. Zatrzymywał się tu także, podczas swoich podróży po Polsce, Jarosław Iwaszkiewicz: „Piękne miasto Kielce – pisał – piękny hotel Bristol, doskonała kolacja i sen, sen kamienny, najpiękniejszy ze wszystkiego!”.

Mówiąc o tym hotelu, nie można pominąć – uprzedzając nieco dalszą opowieść – jednego obrazka z życia przedwojennej kieleckiej inteligencji. Obrazek ten nosi nazwę – stolik duninowski. W restauracji Hotelu Bristol, po prawej stronie od wejścia, stał przez szereg dziesięcioleci stolik, przy którym spotykało się trzech przyjaciół: adwokat Józef Dunin, rejent Piotr Borkowski, adwokat i poseł do Dumy Wiktor Jaroński. Gdy ich nie było, widniała na stoliku karta „Zajęty”. Instytucjonalną rolę tego miejsca, jego charakter i atmosferę chyba najlepiej oddaje anegdota Fryderyka Jarosego, konferansjera warszawskiego kabaretu „Qui pro quo”, którą przytacza Jerzy Jerzmanowski:

Dyrekcja przeprasza państwa za opóźnienie w podniesieniu kurtyny. Ja za to ponoszę winę. Dopiero przed pół godziną wróciłem z miasta, które się nazywa Kielce. Wczorajszego wieczora jadłem tam kolację w restauracji, gdzie podsłuchałem rozmowę towarzystwa przy sąsiednim stoliku pod piecem, złożonego ze starszych panów. Jeden z nich powiedział: – Pięć – Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Po chwili z ust drugiego padło: – Czternaście. – Jak na jakiś sygnał towarzystwo spoważniało. Zdziwiony tajemniczym dyskursem zapytałem kelnera, co to znaczy. Wyjaśnił mi: – Ci panowie siedzą przy swoim stoliku już pięćdziesiąt lat. Wszystko sobie opowiedzieli i dla wygody ponumerowali.

Całkiem niedaleko znajdował się też Hotel Europejski, posiadający szeroki front od strony ulicy Dużej, lecz ciągnący się zabudowaniami oficynowymi wzdłuż Sienkiewicza, aż do ulicy Wesołej. Na tyłach zbudowano dużą szopę, pierwotnie zapewne były to jakieś stajnie i wozownie, w której po wojnie mieściła się sala koncertowa. Pierwszy hotel znajdował się tu już na początku XIX wieku, był to naówczas chyba jedyny tego typu obiekt w Kielcach. W połowie tegoż wieku należał do rodziny Lardellich (bogatych mieszczan, pochodzących ze Szwajcarii, osiadłych w Kielcach po wojnach napoleońskich), która posiadała większość nieruchomości przy ul. Dużej. Ale najciekawszą postacią był kolejny właściciel hotelu, który kupił go około 1880 roku, czyli radca Bolesław Kołtoński, urodzony w 1845 roku, powstaniec 1863 roku (ostatni kielecki weteran tego zrywu, bo zmarł dopiero w 1937 roku), który pieniądze na nabycie hotelu uzyskał z dwukrotnej wygranej na loterii.

Naprzeciwko hotelu znajdowała się zaś jedna z najsłynniejszych cukierni kieleckich należąca do Józefa Króla. Tak zapamiętał ją Jerzy Jerzmanowski:

Spora na owe czasy sala wabiła marmurowymi stolikami, wyściełanymi krzesłami, kanapkami koloru bordo i bufetem błyszczącym od metalu, szkieł i luster, postawionym na wprost wejścia. Lokal wypełniała starsza męska publiczność, bo młodzież i kobiety przychodziły tu rzadko, najczęściej dla zjedzenia ciastka, a więc na krótko. Na piętrze nieco większa niż na parterze sala służyła bilardowi – upowszechniającej się rozrywce – co świadczyło, że miasto dąży ku nowoczesności.

Dziś nie ma sali z bilardem, nie ma błyszczącego kontuaru ani marmurowych stolików, ale istnieje kawiarnia. Nazwana z angielska – wszak to nie bilard jest współcześnie wyznacznikiem nowoczesności – Cube Cafe, urządzona w stylu praktyczno-ekonomicznym i prosto-nijakim – ma jednak w sobie jakąś atmosferę dawnych kawiarni. Gdy siedziałem tam pewnego grudniowego dnia, kilka lat temu, przeglądając kupionych w antykwariacie Metzgera Pisarzy regionu świętokrzyskiego, patrzyłem ukradkiem na pozostałych gości. Bardzo to była ciekawa grupa, przede wszystkim starszych panów, elegancko ubranych, przeglądających nieśpiesznie gazety na staroświeckich kijach, przy kawie z ciastkiem i koniakiem. Rzadko się dziś spotyka takich kawiarnianych bywalców. A ich nagromadzenie w jednym miejscu jest już prawdziwym ewenementem. Ponieważ zaś działo się to pod tym akurat adresem, w dawnej kieleckiej cukierni, wszystko wskazuje na to, że duch Józefa Króla nie całkiem stąd jeszcze uleciał.

Przedwojenna kawiarnia jest zresztą dobrą ilustracją ówczesnego życia towarzyskiego, czy może szerzej – społecznego, które w znacznie większym niż dzisiaj stopniu działo się poza domem, w przestrzeni publicznej. Przywołajmy więc jeszcze jedno tego typu miejsce na mapie dawnych Kielc – cukiernię Kazimierza Smoleńskiego. Uruchomiono ją w ostatnich latach wieku XIX. Znajdowała się na rogu Sienkiewicza i Małej, początkowo w parterowym budynku. Gdy Smoleńscy odkupili tę nieruchomość, wybudowali ładną trzykondygnacyjną kamienicę. Cukiernia zajmowała cały jej parter, wchodziło się do niej z narożnika budynku.

Za kasą cukierni siedziała poważna i zażywna pani [Leokadia] Smoleńska, dla każdego klienta mająca właściwy uśmiech, czujnie obserwująca ruch kelnerów i bufetowej, przez długie lata niestrudzona. Ona była duszą przedsiębiorstwa, jej energią dwusalkowa cukierenka z początku stulecia wyrosła na poważny interes. Cukiernia prowadziła też bilardy.

Wnętrze podzielone było na trzy sale, które gromadziły różnych – pod względem statusu społecznego, zainteresowań i wymagań – gości. W pierwszej zasiadali wojewoda, generałowie, wyżsi oficerowie i urzędnicy. Tu czytano „Gazetę Polską”, „Polskę Zbrojną”, „Głos Prawdy”. W drugiej dominowały, jeśli chodzi o tytuły gazet, „Gazeta Warszawska”, „Robotnik”, „Wiadomości Literackie” czy „Prosto z mostu”, a jeśli chodzi o klientelę dziennikarze, różni politykierzy, stali goście, czyli Stanisław Rachalewski (znany fotografik) i Kazimierz Kaznowski (nauczyciel przyrody w gimnazjum Żeromskiego), siedzący godzinami obok siebie w witrynie, nie mówiąc do siebie ani słowa. Sala trzecia zbierała szachistów, rozmaitych geszefciarzy dobijających targów, w końcu także rzemieślników, niższych urzędników, emerytów. Kto wie ile spraw w tej kawiarni omówiono i zaplanowano, jakie z tego miejsca wyszły projekty.

[W 1914 roku] mieszczanie,  pozbawieni  zajęcia, wskutek: zamknięcia urzędów i zatamowania handlu, gromadzili się tłumnie na ul. Kolejowej (Sienkiewicza) i układali w cukierni Smoleńskiego plany wojenne dla obu armii walczących – zawsze tak, aby terenem bitwy nie były ich ukochane Kielce, lecz jakaś inna część kraju.

Przez jakiś czas po drugiej wojnie cukiernię wciąż prowadzili Smoleńscy, w 1948 roku uroczyście obchodzono 50-lecie wykonywania zawodu przez właściciela. Wkrótce jednak upaństwowiono lokal i, korzystając z renomy miejsca, otwarto kawiarnię Kolorową i klub dziennikarza Kaczka – które, mimo pewnej okresowej sławy, nie wzniosły się przecież do poziomu dawnej cukierni.

***

Moje spacery po Sienkiewicza z ostatnich kilku lat, odbywane w różnych porach roku, to także doświadczenie… pustki. I nie mówię tu o pustce symbolicznej, która zawsze wisi nad miejscami, które kiedyś były nam bliskie, a teraz już do nas nie należą. Chodzi mi jedynie o mały ruch pieszy, tak dziwny tu, gdzie ma bić serce miasta. Puste ulice, pojedynczy ludzie przechadzający się z rzadka. Być może nie zawsze tak jest, są może pory spacerowe, ale zdaje się, że codzienność ulicy Sienkiewicza tak właśnie wygląda, czy to grudzień czy czerwiec. Trochę temu winne galerie handlowe – skrojona na dzisiejsze czasy obietnica, że teraz już będzie ładnie, szybko i wygodnie. Częściowo rzecz wynika może z faktu, że kolejne osiedla rozlewających się Kielc stają się samowystarczalne, przynajmniej jeśli chodzi o sklepy, zapełniając się Biedronkami i Lidlami. Ale przecież nie sposób przeoczyć tego, że mniej dziś żyjemy w przestrzeni wspólnej, a więcej w mieszkaniach. Nie tak dawno przecież, bo w latach 90. wyglądało to zupełnie inaczej. Bardzo dobrze pamiętam Sienkiewicza z tamtych czasów jako żywy potok. A dawniej było na kieleckim deptaku jeszcze gwarniej, co zaświadcza Zdzisław Antolski, pisząc o latach 60.:

Po rozpoczęciu roku szkolnego wybraliśmy się z ojcem na zakupy i przeraził mnie trochę ten tłum, który przewalał się jak rzeka po Sienkiewicza i po wąskich uliczkach przylegających po Rynku. Widziałem mnóstwo głów, spacerujących ludzi, jedzących lody i ciastka, wysiadujących w kawiarniach i pod parasolami nad stolikami wystawionymi na chodniki. Jakaś atmosfera rozleniwienia i sytości, przedtem mi nie znana.

Kieleckie uliczki z początku XX wieku utrwalone na fotografiach rzadko kiedy są puste, zazwyczaj widać na nich grono spacerujących, grupki ludzi stojących wokół lokali, sklepów, pojedyncze samochody i dorożki (Sienkiewicza nie była wtedy deptakiem, podobnie jak nie była nim jeszcze długo po wojnie). Ma się wrażenie, że życie się tam toczy, choć jest to życie dość niespieszne, pozbawione z pewnością dzikiej frenetyczności lat 90. W ogóle jedną z podstawowych różnic między naszymi czasami, a tym, co działo się powiedzmy sto lat temu, jest tempo życia. Ten rytm dawniejszy, który cechowała pewna stałość, określały w miastach, które ze swej natury miały charakter handlowy – dni targowe. Targi kieleckie odbywały się we wtorki i piątki, początkowo w Rynku, później na placu Bazarowym (dzisiejszym placu Wolności), i gromadziły zarówno kielczan, jak i przyjezdnych z całego województwa, sprzedawców i nabywców. Poza tym kilka razy do roku organizowano jarmarki. Na targach i jarmarkach kupić można było niemal wszystko, począwszy od artykułów spożywczych, przez wyroby rzemieślnicze po zwierzęta gospodarskie, ale w największym stopniu zaopatrywały one mieszkańców w świeżą żywność. Produkty bardziej wyrafinowane zapewniały sklepy. Ich asortyment, charakter i wygląd określały nie tylko topografię handlową miasta, lecz również regulowały zwyczaje mieszkańców i kształtowały mody. Nie sposób wymienić wszystkich takich miejsc na mapie starych Kielc. W suterenie Hotelu Polskiego mieścił się sklep ze słodyczami Janiny Olędzkiej, który oferował – jak pisze Jerzmanowski – „znakomite wyroby Wedla, Fuchsa i Frambolego oraz tańsze Piaseckiego z Krakowa – konkurowały ze słynnymi ciastkami Zalewskiego ze Lwowa […] Wożono je codziennie samolotem ze Lwowa do Warszawy, skąd koleją wędrowały do Kielc i sklepu Olędzkiej”. Przy Sienkiewicza 17 działał sklep kolonialny Lucjana Kotowskiego, który reklamował się ogłoszeniem o następującej treści: „Jaka kawa jest dobra? Świeżo upalona! Taką kawę można nabyć w sklepie L. Kotowski”. Z kolei w domu Kłodawskich (Sienkiewicza 30) Róża Kestenberg prowadziła pod szyldem „Galux” sprzedaż galanterii importowanej prosto z Wiednia.

W Rynku funkcjonowało co najmniej kilka ważnych punktów handlowych. We własnej kamienicy prowadzili Sascy czołową kielecką aptekę. Po sąsiedzku stała wąska jednopiętrowa kamienica Eisenbergów, w której odbywał się handel tekstyliami; „u Eisenbergów nabywca musiał znaleźć wszystko; tak pod względem ilości, jak i jakości, wszechstronności wyboru: materiały czysto wełniane […], tańsze i najtańsze; mocne kamgarny, praktyczne szewioty, przepiękne czesanki; dostępne kretony i kosztowne jedwabie. Atłasy lyońskie, brokaty i meblowe plusze. Wełniane tyftyki. Złote i srebrne lamy oraz gustowne tafty”. Nieopodal znajdowała się mydlarnia:

Drzwi przy otwarciu potrącały zawieszony nad nimi dzwonek, zapowiadając klientów. Oczom wchodzących ukazywał się rozległy, mroczny, wobec zasłoniętych półkami okien, kwadratowy sklep. Dwa kontuary ustawione wzdłuż ścian odgradzały towary od mnogich interesantów. Dopokąd w Rynku odbywano – skasowane później – jarmarki, bywało tu naraz i dwadzieścia osób. W ciągu pięćdziesięciu lat obsługiwał ich ten sam człowiek [Klemens Zarod] […] Mydlarnię otwierał o siódmej rano, zamykał o siódmej wieczorem. Nie pamiętano go chorego lub na urlopie[…] W sklepie przy długich kontuarach znajdowały się cztery identyczne stanowiska; każde składało się z szuflady i zapasu papieru, sznurka i drobnych pieniędzy do wydawania reszty. Umożliwiały one błyskawiczną obsługę klientów gdy napływali falą.

Z kolei we wschodniej pierzei Rynku mieściły się delikatesy Hönigmanów; pisał o nich Jerzmanowski: „Przekroczyłem drzwi – i osobiście zajął się mną właściciel. Kiedy poprosiłem o tabliczkę czekolady, wskazał mi gablotę i w jej szybie widniejący czworobok ułożonych tabliczek. Dowiedziałem się, że od lewej górnej w prawo ulokowano mleczną do najbardziej wytrawnej; od góry w dół – najdroższą do najtańszej”. Jan Hönigman uchodził za największego znawcę win w całych Kielcach oraz posiadacza, w piwnicznym loszku swojego sklepu, wyjątkowych roczników dla specjalnych klientów.

Wystarczy ten pobieżny przegląd dawnych kieleckich sklepów, żeby zauważyć, jak bardzo opierały się one na postaciach swoich właścicieli, którzy najczęściej całe dnie spędzali za kontuarem. I jak ta ich obecność wpływała na poziom, żeby nie powiedzieć styl obsługi klientów. Jest to z pewnością coś, czego możemy zazdrościć ówczesnemu handlowi, my, ludzie epoki sklepów wielkopowierzchniowych.

***

Znaczna część kieleckiego handlu, zarówno codziennego, prowadzonego w sklepach, jak i targowego – zależała od Żydów. Nie był to przecież jedyny ich udział w życiu miasta, wpisali się w jego codzienność na długie dziesiątki lat, silnie i znacząco. Do tego stopnia, że wyrwanie Żydów z tego kieleckiego świata, którego dokonała wojna i lata następujące bezpośrednio po niej, przyniosło poważne konsekwencje tożsamościowe i do dziś pozostało, jak sądzę, niezabliźnioną raną w sercu miasta. Za wyrwanie to odpowiadają, niestety, również sami kielczanie. Nie bez powodu, w wielu miejscach świata miasto kojarzy się jedynie z pogromem kieleckim z 1946 roku. I choć znamy dziś wiele faktów, które czynią tło tego wydarzenia bardziej skomplikowanym, z elementami politycznymi (prowokacją) na czele – to przecież nie unieważniają samego wydarzenia i nie unieważniają winy. Aby jednak o tym opowiedzieć, wypadnie cofnąć się najpierw w głąb historii lokalnej i prześledzić dzieje stosunków polsko-żydowskich w Kielcach. A są to stosunki od samego początku naznaczone jakąś niedobrą rysą, w której da się dostrzec początek późniejszych spraw.

Żydzi jako mieszkańcy Kielc, to zjawisko stosunkowo niedawne. Podczas, gdy w większości polskich miast i miasteczek osiedlali się oni już od wczesnego średniowiecza – tu obowiązywał zakaz takiego osadnictwa. Co ciekawe, nigdy nie był to formalny przywilej (czy może raczej anty-przywilej); rzecz wynikała jedynie z faktu, że kolejny biskupi krakowscy, właściciele Kielc do końca XVIII wieku, wydawali zarządzenia zabraniające Żydom zamieszkiwać w obrębie ich majętności. Wydawałoby się więc, że przejście Kielc pod władze państwowe (najpierw zaborcy austriackiego, a następnie Królestwa Polskiego) unieważni zasadę ustanowioną przez poprzednich właścicieli. Tak się jednak nie stało. Nadal odmawiano Żydom prawa do osiedlania się w Kielcach. Dopuszczając jednak, aby prowadzili w mieście interesy, co też się działo. Na początku lat 30. grupa chęcińskich kupców wyznania mojżeszowego wystąpiła do władz o możliwość zameldowania w Kielcach. Rozpoczęło to trwającą około trzydziestu lat batalię o prawa osiedlania się Żydów. Z jednej strony występowali kupcy chrześcijańscy, broniąc swojej rynkowej pozycji. Z drugiej coraz liczniejsi Żydzi, pochodzący głównie z Chęcin. Władze miejskie odpowiadały się to po jednej, to po drugiej stronie, wykonując wielokrotne wolty. W latach 20. „znaczniejsi obywatele miasta” (w rzeczywistości było to grono zamożnych kieleckich właścicieli i przedsiębiorców) wnioskowali do Komisji Rządowej Spraw Wewnętrznych o „niedopuszczenie Żydów do zameldowania w mieście pod żadnym porządkiem”, uzasadniając: „Lud zaś izraelitów, jako zawsze chytry, łakomy, podstępny, zawsze wierny, a szczególnie prawowiernem obłudny i nieprzyjemny, wiary nie wart”. Odpowiadał na to ówczesny prezydent miasta, Dominik Wójcikowski: „dopóki ja żyję Kielce od Żydów będą wolne”; co się nawet i ziściło, bo zmarł on w 1845 roku. Kolejna inicjatywa kupców żydowskich, czyli magazyn towarów dla wojska rosyjskiego założony na Przedmieściu Warszawskim, spotkał się z ponownymi protestami mieszkańców. Właściciele magazynu pisali, „że jeżeli miasto Kielce posiada jakieś przywileje niech złożą, jak rozpoznane, czy są legalne, których pewnie nie posiadają wcale”. Miasto faktycznie takich dokumentów nie posiadało, powoływano się co prawda na przywilej Stanisława Augusta, ordynację Adama hr. Przerębskiego czy decyzję bpa Michała Sołtyka, stwierdzając jednak, że żaden z tych dokumentów się nie zachował; dodawano więc, że „istnieje zadawniony zwyczaj, że Żydzi w Kielcach nie mieszkali, a tylko na jarmarki i targi z towarami przybywali”. W 1833 roku Rada Administracyjna Królestwa Polskiego orzekła, że „wolno jest starozakonnym w mieście Kielcach osiedlać się i stale w nich zamieszkiwać”. Poczyniono też przygotowania do założenia w mieście dzielnicy żydowskiej. Te działania przerwał jednak protest kupców kieleckich, którzy doprowadzili do wycofania się władz z pierwotnej deklaracji. W praktyce wielu Żydów zamieszkało w okalających miasto folwarkach i wsiach (Pakoszu, Głęboczce, Górnym Szydłówku), prowadząc swoje przedsiębiorstwa na przedmieściach Kielc. Kilku z nich – jak Maria Szlamowicz prowadząca jadłodajnię czy introligator Szymcha Hachl – otrzymało, w ramach wyjątku, prawo stałego pobytu w samym mieście. Grupa wpływowych kielczan znów protestowała, władze wydały nakaz opuszczenia miasta dla wspomnianych mieszkańców żydowskiej narodowości, który jednak nie został zrealizowany, bowiem co przeszkadzało jednym, to było obojętne czy nawet z korzyścią dla drugich (na przykład dla właścicieli kamienic wynajmujących Żydom mieszkania). Tak więc na powrót wydano pozwolenia na pobyt, po raz wtóry zareagowali kupcy (pod przewodnictwem Jana Malinowskiego i Ignacego Smoleńskiego; nota bene ten drugi utracił dotychczasowe prawo dzierżawy podatku propinacyjnego na rzecz Izraela Tykocinera), doprowadzając do kolejnych nakazów eksmisji, częściowo tylko realizowanych.

Przepychankom położył kres dopiero ukaz wydany przez cara za sprawą Aleksandra Wielopolskiego w 1862 roku, który na terenie całego królestwa znosił wszelkie zakazy dotyczące osiedlania się Żydów. W ciągu następnych kilku lat zamieszkało ich w Kielcach ponad tysiąc, największy napływ nastąpił jednak w latach 70. i 80,. czyli w czasie, gdy doprowadzono do miasta linię kolei Iwanogrodzko-Dąbrowskiej. Pod koniec XIX wieku Żydzi stanowili około 30% z liczącej wtenczas ponad 20 tysięcy osób populacji miasta.

Zaledwie osiem dekad dzieli więc początek masowego osiedlania się Żydów w Kielcach i lata drugiej wojny, która przyniosła ich zagładę i zniknięcie. Niedługi to czas, w porównaniu do wielu innych miast i miasteczek, także na Kielecczyźnie. Choć nie tak znowuż krótki, biorąc pod uwagę nowoczesną historię Kielc (1816-1945). Okres ten wystarczył jednak, aby zrośli się z miastem lokalni Izraelici – jak nazywał ich nieraz Iwaszkiewicz – aby się tu zakorzenili i mogli nazywać to miejsce swoim domem.

Najwięcej z nich mieszkało w dzielnicy żydowskiej rozciągniętej pomiędzy Plantami a ulicą Starowarszawską, na terenach, które w latach 60. XX wieku przeznaczono na nowy dworzec autobusowy i budynki urzędu wojewódzkiego, burząc uprzednio resztki zrujnowanych kamienic. Ale duża grupa rozsiana była po mieście, w mniejszych (na przykład przy ulicy Sienkiewicza) lub większych (na przykład w okolicach placu Bazarowego) skupiskach.

Zawodowo Żydzi nie ograniczali się do handlu, rzemiosła i szynkowania. Za ich sprawą – choć również za sprawą okoliczności zewnętrznych, na czele z budową kolei – zawitał do Kielc wielki przemysł. Do Abrahama Zagajskiego, pochodzącego z Chmielnika, należał od 1885 roku kamieniołom Wietrznia. Kadzielnię odkupił od spółki „Dobrzański i S-ka” Juda Erlich z Działoszyc. Uruchomiono hutę szkła Leonów i fabrykę cementu. Żydzi prowadzili liczne garbarnie. Ale chyba najmocniej rozwinął się w Kielcach i okolicach przemysł drzewny. A w przemyśle drzewnym królem był Henryk Nowak.

Henryk Nowak pochodził z Łodzi. Dowiedziawszy się o planach kieleckiej kolei, od razu wykupił rozległe tereny w okolicach projektowanego dworca, do tego nabył folwarki: Piaski, Czarnów, Głęboczka – przez które przebiegać miała linia kolejowa. Szybko pomnożył majątek, sprzedając place w centrum miasta. Założył dwa tartaki, a następnie także wspomnianą już fabrykę mebli giętych pod nazwą „Henryków”, która niebawem rozpoczęła ogromną produkcję eksportowaną na rynek rosyjski.

„Nowak był człowiekiem szalenie skąpym – pisze Jerzy Jerzmanowski. – Kiedy w majątku Piaski jego żona z małymi synami spędzała lato, musiała płacić pełne ceny za mleko, owoce i warzywa, dostarczane z obory czy ogrodu”. Włączał się jednak w działalności żydowskich inicjatyw charytatywnych, przez jakiś czas był prezesem organizacji Linas Hacedek (hebr. Uczciwy Nocleg). Lecz coś musiało być na rzeczy z tym jego prywatnym skąpstwem, gdyż to ono, pośrednio, zdecydowało o dramatycznym losie Nowaka. Otóż, w początkach pierwszej wojny, gdy Rosjanie opuszczali miasto, aresztowali oni kilku znaczniejszych jego mieszkańców. W tym gronie znalazł się również najbogatszy kielczanin. Zakładników zamierzano wysłać na Syberię, czasowo przetrzymywano ich jednak w kieleckim więzieniu. Jak to w takich razach bywało, zwłaszcza, gdy sprawa była z Rosjanami, istniała możliwość wykupienia więźniów za łapówki. Zaufani Nowaka ustalili kwotę za jego wypuszczenie – 5 tysięcy rubli – ale mocodawca nie zgodził się na tę sumę, mówiąc, że maksymalnie może dać 500. Pojechał więc na Syberię, skąd nigdy nie wrócił. Po wojnie fabrykę nie bez trudności przejęła wdowa po nim wraz z dwoma synami, Stefanem i Jerzym. Pierwszy z nich zginął później w getcie warszawskim, drugi był znanym kierowcą wyścigowym, przeżył wojnę, walcząc w armii generała Maczka.

Nie wiem, na ile żywa jest w Kielcach pamięć Henryka Nowaka. Być może odnawia się tylko przy takich okazjach, jak ta sprzed kilku laty, gdy stało się głośno, że spadkobiercy przemysłowca wysunęli roszczenia o zwrot nieruchomości na Czarnowie (obecnie jest to jedno z kieleckich blokowisk). Mam jednak wrażenie, że duch wielkiego biznesu ma się w mieście całkiem nieźle. Tym łatwiej odżył on na początku lat 90., gdy pojawiały się fortuny, z których większość równie szybko upadła, ale część przetrwała i dała początek rodzimej oligarchii. Wskutek tego mają i współczesne Kielce swojego Henryka Nowaka, a biorąc pod uwagę motoryzacyjną pasję Michała Sołowowa, bo o nim oczywiście mowa, można powiedzieć, że jest on połączeniem ojca Henryka i syna Jerzego – wszak w czasach wszechstronnego przyspieszenia wiele losów ludzkich próbuje się zmieścić w jednej biografii.

***

Dość szybko społeczność żydowska wrastała w życie Kielc. Symbolicznym faktem tej obecności było powstanie synagogi z początkiem XX wieku. Do tej pory bowiem modlono się w prywatnych domach, niewielkich salkach bożniczych, w zwykłych kamienicach. Plac na cele budowy znajdujący się przy ul. Nowowarszawkiej (obecna Warszawska 17) gmina żydowska zakupiła już wcześniej. Ale dopiero znaczny datek Mojżesza Pfefera w wysokości 20 tysięcy rubli utorował drogę realizacji zamierzenia. Projekt sporządził, niejako z urzędu (bo tak to wtedy działało, że wnioskowało się o sporządzenie projektu do jednego z wydziałów administracji lokalnej), Stanisław Szpakowski, inżynier-architekt guberni kieleckiej.

Elewacje synagogi, wzbogacone niezbyt głębokimi ryzalitami, licowane spoinowaną cegłą, zdobiły detale o motywach – podobnie jak łuk sklepienia nawy – wzorowanych na architekturze arabskiej. Mimo iż synagoga zbudowana została już w wieku XX, to duchem tkwiła jeszcze w XIX stuleciu, w którym w ramach niemal powszechnie obowiązującego eklektyzmu, usiłowano przyporządkować poszczególnym grupom obiektów – odpowiadające im (zdaniem XIX-wiecznych teoretyków architektury) najwłaściwsze style. Dla odróżnienia synagog od świątyń chrześcijańskich (które prawie wyłącznie wznoszono wtedy w stylu neogotyckim lub neoromańskim), za najbardziej odpowiednie uznano dla nich stylistykę orientalną – arabską lub hinduską. Szpakowski wpisał się w obowiązujący wówczas nurt, naśladując w projekcie kieleckiej synagogi inne współczesne europejskie realizacje – np. w Wiedniu czy we Wrocławiu.

Kielecka synagoga została zniszczona przez Niemców, którzy w kolejnych latach wojny wykorzystywali ją na areszt i skład zrabowanego mienia. Pod koniec lat 40. zamierzano odbudować ją w pierwotnym kształcie. Wraz z nastaniem socrealizmu plany te uległy jednak zmianie, a remont wykonano w duchu klasycystycznym. Do dziś mieści się tam archiwum miejskie.

W pierwszych latach XX wieku uwidoczniły się też liczne inicjatywy społeczności żydowskiej w Kielcach. Poza wspomnianymi już organizacjami dobroczynnymi, tworzono szkoły (męskie Gimnazjum Gminy Wyznaniowej Żydowskiej czy ośmioklasowa szkoła dla dziewcząt prowadzona przez małżeństwo Wolmanów), szpitale (pawilon żydowski przy Szpitalu Aleksandra), w końcu liczne stowarzyszenia polityczne. Na tym ostatnim polu wyraźnie widać było tarcia pomiędzy bardziej tradycyjną częścią żydowskiej diaspory pochodzącą w głównej mierze z okolicznych miasteczek, a Żydami nowoczesnymi, którzy przybywali do miasta z Warszawy czy Łodzi. Za sprawą tej ostatniej grupy, w której dominowała młodzież, założono pierwsze organizacje syjonistyczne, które ewoluowały m. in. w partie Poalej Syjon czy Bund. Biedniejsze środowiska żydowskie chętnie przyłączały się też do rosnących w siłę partii socjalistycznych i komunistycznych.

***

Jak układały się kieleckie stosunki polsko-żydowskie w tamtym czasie? Do drugiej dekady XX wieku na ogół dobrze. Może świadczyć o tym fakt, że endecka akcja bojkotowania żydowskich sklepów uruchomiona w 1912 roku, pomimo znacznej siły przebicia w lokalnej prasie, nie skłoniła kielczan do masowego jej realizowania. Prawdą jest jednak i to, że taka systematyczna działalność zaczęła budować (odbudowywać?) nastroje antyżydowskie, które doprowadziły – w trudnych, głodnych dniach początku niepodległości, w symboliczny dzień 11 listopada 1918 roku – do zamieszek skierowanych przeciwko Żydom; czterech z nich zabito, a ponad stu raniono. Tlił się więc ten propagowany antysemityzm, trafiając od czasu do czasu na podatny grunt, jak w historii przytoczonej przez ks. Jacka Pycię (o którym przyjdzie jeszcze opowiedzieć później, gdyż jest to typ arcyciekawy):

Jakiś czas mieszkałem przy budującym się kościele Św. Krzyża w Kielcach. Raz przed sumą widzę kilkunastu wzburzonych kolejarzy idących do mieszkania ks. Raczki i strasznie wyklinających na Żydów: te parchy to nam wszystko zabiorą – oni i do kościoła wejdą itd. Awantura powstała z racji figury Św. Jana Nepomucena kapłana stojącej przy studni przy ulicy niedaleko kościoła. Kolejarze mówili, że to figura Św. Jana Chrzciciela, Żydzi obecni tłomaczyli, że nie jest to figura Św. Jana Chrziciela, gdyż miałby inny ubiór pusteliczny dawny, a nie ubiór kapłański czyli Żydzi tłomaczyli dobrze i prawdziwie, na co kolejarze bardzo się oburzyli na nich.

Jednak w dwudziestoleciu międzywojennym – wbrew temu, co mógłby zapowiadać ten ponury, symboliczny początek – nie było większych konfliktów między kielczanami wyznania mojżeszowego a kieleckimi katolikami. W dużej mierze przyczyniła do tego postawa lokalnej inteligencji, która przyjęła wielu Żydów pomiędzy siebie. Także i oni, zwłaszcza ci zasymilowani, angażowali się w życie miasta. W skład Rady miejskiej wchodziło koło żydowskie, mające w swoim gronie takich ludzi, jak Herman Lewi, który zginął rozstrzelany przez Niemców wraz z całą rodziną w 1943 roku; a przed śmiercią zdążył krzyknąć: „Niech żyje Polska, precz z Hitlerem!”.

Co się więc stało w 1946 roku, że w Kielcach, które świadkowały zagładzie Żydów, indywidualnej i zbiorowej wielkiej tragedii Holocaustu – że tu, w tym nieszczęsnym mieście doszło do pogromu zwanego kieleckim? Przypomnijmy w skrócie ten straszny dzień lipcowy: grupa kielczan, w tym uzbrojeni w pręty robotnicy fabryczni, od samego rana oblega kamienicę przy ul. Planty 7 zamieszkiwaną przez Żydów. Pretekstem ma być to, że więziony jest tam rzekomo, w piwnicach (później okazało się, że kamienica nie ma piwnic), chrześcijański chłopiec Henio Błaszczyk. Tłum wyciąga z budynku kolejnych mieszkańców i przez cały dzień systematycznie ich morduje. Ginie około 40 osób, w tym kobiety i małe dzieci. Wydarzeniom przypatruje się milicja obywatelska. Wskutek mordu, oskarżonych i straconych zostaje 9 osób. Henio Błaszczyk „zostaje odnaleziony” (warto obejrzeć jego jedyną przejmującą relację tych zdarzeń z lat 90.). O pogromie kieleckim napisano tysiące stron, zrobiono kilka filmów. Większość z nich próbuje udowodnić adwersarzom winę Polaków lub, odwrotnie, całkowity brak winy. Jest też, jak zwykle w takich przypadkach przerzucanie się liczbami zabitych, że może nie 40 a 36 itd.; jakby to miało jakieś znaczenie. Mało prawdopodobne, że dowiemy się więcej o tym lipcowym wydarzeniu, od strony faktycznej rzecz jest gruntownie zbadana. Nie pomaga to jednak odpowiedzieć na wiele pytań. Bo, choć wydaje się mocno przekonujące, że za działaniami tłumu stała prowokacja służby bezpieczeństwa, to wiadomo także, że podobne prowokacje próbowano robić w Rzeszowie i Krakowie, i tam skutku nie odniosły. Cóż więc było w kielczanach, że dali się podjudzić? Czy przerzucenie części odpowiedzialności na aparat państwowy umniejsza winę ludzi, którzy mordowali? Zdaje mi się, że stawianie tych pytań, jak próby ferowania kategorycznych racji – na nic się tu zdadzą. Wina nie zniknie, i każdy z kielczan będzie nosił ją w sobie, tak jak musi nosić symboliczne kojarzenie swojego miasta z wydarzeniami sprzed 70 lat. Rozważać warto o tyle, o ile można ustalić społeczne uwarunkowania pogromu (ale czy w ogóle można, czy nie jest to szersze, filozoficzne pytanie z dziedziny unde malum?). W tym względzie, jak sądzę, warto jednak kilka rzeczy powiedzieć. Po pierwsze to, czym była społeczność kielecka w roku 1946. A była w znacznej większości grupą napływowych, wystraszonych przez wojnę, zagubionych i nieszczęśliwych jednostek (bardzo przejmująco pisał o tym zjawisku Zbigniew Antolski, samemu będąc emigrantem, choć nieco późniejszym, ze wsi do miasta). Była też, w mniejszej części, zbiorem karierowiczów, ludzi bez skrupułów, którzy na gruzach nieszczęścia innych, postanowili zbudować swój dobrobyt. Była w końcu, w jeszcze mniejszej części, niedobitkami lokalnej inteligencji, która – jakkolwiek daleko niedoskonała, o czym będzie jeszcze mowa – przed wojną miała jednak wpływ na całą kielecką społeczność, a po 1945 utkwiła w głębokiej bezradności. Któż więc – w takim entourage’u społecznym – może brać odpowiedzialność za grupę rozszalałych chłoporobotników? Nikt nie może, a jednocześnie wszyscy muszą. Jest to swoisty, nasz rodzimy konflikt tragiczny, z którego nie ma dobrych wyjść – a my się ciągle – jako Polacy – nie możemy się z tym pogodzić. Tak, jak nie widzimy owej zależności, która się w czasie pogromu najostrzej uwypukliła – że masy społeczne dopuszczone do pozornego decydowania, pozbawione organicznie tworzonej inteligencji, za to wystawione na działanie politykierów i ich propagandy – są tylko narzędziem w rękach silniejszych i sprytniejszych. Brzmi to niestety bardzo złowieszczo w czasach demokracji mas.

***

Bogatych rodzin żydowskich było w Kielcach zaledwie około trzydziestu, do tego jakieś sto rodzin należących do inteligencji zawodowej; na przykład rodziny Zagajskich, Rzędowskich, Paradistalów, Szperów, Lewich, Freimanów, Rozenbergów, Hassenbeinów, Kaminerów. Znaczna większość Żydów żyła ubogo, trudniąc się szewstwem, krawiectwem, różnego rodzaju handlem. W tej ostatniej dziedzinie ważnym polem ich działalności było drukarstwo i księgarstwo.

Z pozostałościami tej działalności, choć już bez udziału żydowskich księgarzy, zetknąłem się w latach 90., gdy czasami odwiedzałem z mamą antykwariaty. Lecz świadome i istotne doświadczenia miały przyjść jeszcze później. Nie pamiętam kiedy, podczas których z moich kieleckich spacerów, odkryłem antykwariat Andrzeja Metzgera. Na pewno było to wiele lat po naszej wyprowadzce z miasta. Zdaje mi się, że było to latem. Że miałem zaraz wyjeżdżać z Kielc, że dosyć mi się spieszyło. Ale poszedłem z jakiegoś powodu w górę Sienkiewicza – w przeciwną stronę niż należało, aby dostać się do samochodu. Może chciałem jeszcze przedłużyć ten pobyt, zbyt krótki, jak każdy, pozostawiający niedosyt. Przeszedłem więc mostek na Silnicy, minąłem Teatr Żeromskiego, Hotel Bristol, cofnięte frontony budynków pomiędzy Kapitulną i Dużą. Gdy znalazłem się na wysokości antykwariatu – wszedłem mimowolnie, bez zastanowienia. Nie spodziewałem się takiego miejsca w Kielcach, tak bogatego księgozbioru, takiego wnętrza, takiej atmosfery prawdziwie księgarskiej; nie znam chyba żadnego porównywalnego antykwariatu w całej Polsce, te warszawskie zbyt są nuworyszowskie i pretensjonalne, te krakowskie nadmiernie skrzętne i studenckie. Wyszedłem chyba po przeszło godzinie z dwoma ciężkimi torbiskami. W prezencie od miasta dostałem kwitek parkingowy, który czekał na mnie za szybą samochodu.

Działalność Andrzeja Metzgera, zmarłego dość młodo w 2008 roku (od tego czasu antykwariat prowadzi jego bratanek, Igor Metzger) – jest to modelowy, i rzadko spotykany w czasach Empikowego monopolu, przykład najwyższej próby księgarstwa. Połączenie pasji, wiedzy i sprawnej organizacji.

Nawet kiedy mi się nie chce iść do pracy – mówił Andrzej Metzger w jednym z wywiadów – jestem zmęczony, czy jest brzydka pogoda – trzeba nadmienić, że ja nie cierpię zimna i deszczu – kiedy wchodzę do Antykwariatu, już jest święto. Już jest pięknie i jestem szczęśliwy.

Prowadził antykwariat przez ponad 30 lat. Organizował słynne Głośne Czytanie Nocą i cenioną w środowisku bibliofilskim Kielecką Aukcję Antykwaryczną. Był ogólnopolskim autorytetem w tej dziedzinie, a także wykładowcą bibliotekoznawstwa. Za jego sprawą Sienkiewicza 13 nie była jedynie miejscem sprzedaży książek, nie bez przyczyny zaliczano ją do kategorii lokalnych centrów kultury, gdzie działy się takie między innymi rzeczy: „Czasami studenci robią sobie w antykwariacie nasiadówki. Kiedyś obsiedli wszystkie stoliki, aż musieliśmy dostawiać krzesła i sobie debatowali, czytali. Mnie to nie przeszkadza, bo antykwariat to miejsce spotkań i chcę, aby takim pozostał”.

W zjawiskach takich, jak Antykwariat Metzgera dużo zależy od ich spiritus movens, od zdolności organizacyjnych właściciela, od jego wiedzy, mądrości. Mam jednak wrażenie, że to nie wystarczy. Że sam zapał właściciela nie zbuduje niczego, jeśli nie trafi na odpowiedni grunt; będzie jak to ziarno rzucone na drogę. W tym sensie twierdzę, że taki antykwariat mógł się udać tylko w Kielcach; w Kielcach z ich wyjątkową, unikalną kulturą książki.

***

Sam Metzger jako ważnych swoich mistrzów wymieniał Stefana Szalay’ego, przedwojennego dyplomatę, który po 1945 roku prowadził księgarnię Czytelnika na rogu Sienkiewicza i Małej, oraz jego żonę Irenę, pierwszego powojennego antykwariusza Kielc, zwolnionej z powodów politycznych, pracującej potem w bibliotece Seminarium Duchownego. „Ona mnie wychowywała i uczyła, jak być dobrym antykwariuszem” – mówił Metzger. Ale i ci kieleccy księgarze z przypadku mieli swoich zacnych poprzedników.

Początki bibliotek kieleckich upatrywać można w działalności szkoły seminaryjnej, założonej w 1725 roku przez biskupa Szaniawskiego, prowadzonej przez księży komunistów (Zgromadzenie Księży Świeckich, które nazywano też Bartolomitami), na bazie której powstała później Szkoła Departamentowa. Miała ta placówka swoją bibliotekę, którą w takim kształcie zobaczył w 1829 roku Ujazdowski: „Biblioteka seminaryjska zawiera książek w różnych przedmiotach i językach do 3000. Znać z ułomków pozostałych iż kiedyś liczniejszą była, lecz częścią w czasie wojen i pogorzeli umniejszoną została. Nie bez tego też dzieł lepszych przez wziątek lub pożyczkę nie utraciła”. O dalszy rozwój biblioteki dbał zarząd szkoły oraz co zamożniejsi mieszczanie. Pojawiają się też w Kielcach pierwsze księgozbiory prywatne. „Lubnictwo ksiąg i nauk wzmaga się powoli” – puentował Ujazdowski. W latach 30. XIX wieku książki do Kielc przywoził niejaki Gocel Salzstein. W kolejnej dekadzie – w okresie, gdy Żydom nie wolno było jeszcze zamieszkiwać w mieście – zezwolono na prowadzenie księgarni Aronowi Szönfeldowi, który jako jedyny wyraził taką gotowość. A że miasto chciało mieć tego rodzaju instytucję, wyrażono zgodę. Z tym „lubnictwem ksiąg” nie było więc chyba tak źle.

W drugiej połowie XIX wieku istniał już cały archipelag punktów księgarskich rozsianych po mapie niewielkiego jeszcze miasta. Od lat 60. przybyły z Poznania Michał Goldhaar prowadził Księgarnię i Skład Nut Muzycznych, Atlasów i Map Geograficznych oraz Materiałów Piśmiennych – najpierw w budynku Hotelu Europejskiego, następnie we własnej kamienicy przy Małej 35. W tej księgarni bywał podobno Żeromski. Goldhaar prowadził też czytelnię i antykwariat.

W 1870 roku, wspólnie z Leonem Gautierem, założył on „Gazetę Kielecką”, która ukazywała się dwa razy w tygodniu, w środę i niedzielę, i publikowała m. in. wykazy książek sprowadzanych przez Goldhaara do jego księgarni. Później, począwszy od 1874, długoletnim właścicielem pisma był Stanisław Sienicki (pierwowzór redaktora Olśnionego z Promienia). To za jego czasów na łamach „Gazety Kieleckiej” pojawiali się: Michał Bałucki, Walery Przyborowski, Władysław Ludwik Anczyc, Adam Asnyk, Józef Ignacy Kraszewski, Adolf Dygasiński, Bolesław Prus, Teodor Tomasz Jeż, Henryk Sienkiewicz, Gabriela Zapolska. Później gazeta wielokrotnie zmieniała właściciela. Od 1871 roku wydawał też Goldhaar Pamiętnik Kielecki – była to publikacja w rodzaju kalendarza staropolskiego, a więc istne silva rerum – redagowany przez ks. Władysława Siarkowskiego, tego „po trosze etnografa i historyka, a po trosze literata”, jak go określiła Marta Meducka.

Starsza od sklepu Goldhaara była założona w 1846 roku księgarnia Leona Możdżeńskiego. Przez blisko dwadzieścia lat działała ona jako jedyna księgarnia na terenie całej guberni radomskiej. Także Możdżeński pojawia się, pod postacią Starego Antykwariusza, w Promieniu; jak pisze Maria Urbańska w bardzo szczegółowym studium porównującym fikcyjny Łżawiec do rzeczywistych Kielc:

Księgarnia Leona Możdżeńskiego odegrała natomiast inną rolę w życiu pisarza. Najwidoczniej pewne szczegóły często odwiedzanej antykwami wywarły na Żeromskim tak silne wrażenie, że stały się czynnikiem kształtującym jego wyobrażenia o tym przedmiocie, co znalazło artystyczny wyraz w Promieniu. Zwłaszcza niezatarte wrażenie musiał na nim wywrzeć odznaczający się chłonnością intelektualną i pasją bibliograficzną jego właściciel, skoro autor uczynił go wyrazicielem znamiennej cechy swej osobowości — kultu książki i upodobań bibliofilskich. Scena w antykwariacie to pokłon złożony tej wyróżniającej się na tle prowincjonalnego miasta postaci, z którą pisarz łączył swe młodzieńcze wspomnienia.

A tak pisał o Możdżeńskim księgarz Stanisław Król:  „Każdy, kto zna ówczesne stosunki kieleckie, przyzna, że owym sędziwym antykwariuszem, znawcą i zbieraczem starych druków i takim ich miłośnikiem, że często nie chciał się z nimi rozstawać, był Leon Możdżeński. Miał on księgarnię w domu [przy Dużej 15], który przetrwał do dnia dzisiejszego, a w którym obecnie się mieści filia Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej”. Księgarnia posiadała następujące działy: książek, czasopism, podręczników szkolnych, nut i materiałów piśmiennych. Za pośrednictwem syna, Stanisława, który studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim, zaopatrywał się Możdzenski w prasę warszawską i specjalne zamówienia klientów.

Wysyłano je albo przez okazje, albo „przez furmana” lub też „kurierkę”. Książki i nuty zamawiane były u Gebethnera, Orgelbranda, Glucksberga, Breslauera, Hermanstadta i Mierzbacha. Najlepiej układały się stosunki z Gebethnerem i Orgelbrandem.

W 1883 na rogu Dużej i dzisiejszej Sienkiewicza księgarnię wraz z czytelnią, działającą pod nazwą „Leon i S-ka” – założył Leon Grostal (biznes księgarski był, jak widać domeną Leonów), wcześniej pracujący jako subiekt u Goldhaara. Funkcjonowała ona do 1940 roku, po śmierci założyciela prowadzona przez jego dzieci Feliksa, Jakuba i Zofię; wszyscy oni zginęli w czasie wojny, Feliks i Zofia w getcie kieleckim, Jakub w Warszawie. Wieloletnim pracownikiem księgarni był wspomniany już Stanisław Król, którego gawędy publikowano w 1959 roku w „Słowie Ludu”. Znaleźć w nich można barwne opisy z życia księgarni i jej klientów, jak ten na przykład:

Niektórzy [z klientów] schodzili się do księgarni od rana po kilku a czasem i więcej, siedząc lub stojąc dysputowano o literaturze, na aktualne tematy polityczne, o przygodach łowieckich, bowiem wśród tych gości byli też i zapaleni myśliwi […] poruszano sprawy miasta, a dym z papierosów i cygar przyciemniał sklep. Bywało, że ktoś z wschodzących klientów po dokonaniu zakupu zatrzymywał się i włączał do ogólnej rozmowy, nikomu specjalnie się nie spieszyło, nastrój panował zawsze swobodny, miły, serdeczny […] Zdarzało się, że część takiego towarzystwa na czele z moim szefem Feliksem [Grostalem] i nieodłącznymi Stanisławem Guzerą i Kazmierzem Jarońskim, przemykała się do znajdującej się niedaleko w hotelu Europejskim restauracji Maciejewskiego na śledzika. Nieraz przynosiłem dla obecnych po pół czarnej z cukierni Józefa Króla.

Także na ulicy Dużej mieściła się księgarnia, należąca Józefa Ungra. Był to wnuk i imiennik drukarza i księgarza, który w 1859 roku założył w Warszawie „Tygodnik Ilustrowany”, znanego także jako wydawca pism Kraszewskiego. „Kielecki Józef Unger – wspominał Jerzy Jerzmanowski – piękny mężczyzna z modną w owych czasach brodą, przybysz ze stolicy, poprowadził firmę z warszawskim rozmachem. Był pierwszym posiadaczem samochodu w 1904 roku”. Po wczesnej śmierci męża księgarnię przez długie lata prowadziła Michalina Unger. W domu przy Dużej 3 sprzedawano, poza książkami, także materiały piśmienne oraz gazety.

Kolportaż prasy – była to bowiem dziedzina pokrewna, choć nieco odrębna. Unger i inni księgarze konkurowali w niej z kioskarzami. A prekursorem handlu kioskarskiego był w Kielcach pochodzący z Armenii – Zenon Kiebabczy. On to na początku XX wieku otworzył swój pierwszy kiosk w bramie domu przy ulicy Dużej 8, obok cukierni Józefa Króla, a następnie kolejne: w Rynku, na dworcu kolejowym i w innych punktach miasta. Dobrze prosperujące przedsiębiorstwo przejął po ojcu syn Jerzy wraz z żoną Marią. Ta ostatnia, zostawszy już wdową, prowadziła kioski jeszcze w czasie drugiej wojny. Jak wyglądały kioski Kiebabczych można zobaczyć na zdjęciach, a od niedawna również na żywo, wystarczy wybrać się na kielecki Rynek, gdzie firma Kolporter postawiła replikę takiego kiosku, drewnianego z kopułowatym dachem, przypominającego nieco angielską budkę telefoniczną. Przypadek Kolportera jest zresztą jednym z zadziwiających przykładów kontynuacji, jaką zaobserwować można w kieleckim życiu gospodarczym, patrząc na jego rys przedwojenny i kształt, w jakim odrodziło się ono w latach 90. XX wieku (innymi przykładami są: przemysł drzewny i meblarski, produkcja materiałów budowlanych czy przemysł metalurgiczny).

***

Spotykali się więc dawni kielczanie w cukierniach Króla i Smoleńskiego, przesiadywali w restauracjach Hotelu Europejskiego i Bristolu, palili cygara dyskutując w księgarni Leona. Kłaniali się sobie nawzajem, spacerując po ulicy Dużej, widując się w sklepach Olędzkiej, Róży Kestenberg, w delikatesach Hönigmanów. Co to nam mówi o nich? Co nam to mówi o tamtej kieleckiej społeczności, o jej elitach nadających ton miastu?

Czy zaufać w tym względzie dziekanowi kieleckiemu, ks. Józefowi Ćwiklińskiemu, który w 1880 pisał: „Parafianie parafii kieleckiej w ogóle mówiąc są moralni, pobożni, gromadzą się na nabożeństwa w niedziele i święta uroczyste, dowodem tego jest, że kościół kolegiacki jest zawsze przepełniony, do spowiedzi tak licznie przystępują, że w żadne święto nie mogą być wszyscy wyspowiadani dla braku duchowieństwa parafialnego”? Czy raczej polegać na zapisanych dziesięć lat później obserwacjach młodego Stefana Żeromskiego:

Na świecie tak mało jest ludzi, że szukać ich w Kielcach byłoby co najmniej optymistycznym ryzykiem. Światek ten żyje życiem roślinnym tak wieczyście monotonnym, że ilekroć zdarza mi się po roku, po dwu do Kielc zajechać, nie znajduję zmiany żadnej. Te same twarze, ci sami emeryci, te same dewotki […], te same głupie oblicza młodzieży i głupsze jeszcze noski i buzie pseudomodnie ubranych panien, bajki miastowe te same i taż sama nuda wisząca w powietrzu, przesiąkająca wszystko, wciskająca się w głąb twego ciała jak wilgoć jesienna?

Czytając historię Kielc, czy szerzej historię XIX-wiecznego mieszczaństwa, nie sposób nie dostrzec tego jakiegoś marazmu, zadowolonej z siebie sytości, płaskich horyzontów, obłudy i hipokryzji – czyli tego wszystkiego, za co Młoda Polska będzie punktować zgniłą burżuazję. W tle barwnych i jakże ciekawych anegdot opowiadanych przez Jerzego Jerzmanowskiego też przecież widać puste dość życie od balu do balu, od obiadu do kolacji, od przechadzki po sklepach do wyjazdu w stronę Krakowa. W jednostkowej skali dobrze obrazuje to taki na przykład fragment wspomnień kielczanina: „Do spolonizowanych rodzin należeli Herlingowie-Grudzińscy. Mieszkali w Suchedniowie, oddalonym o 25 km od Kielc, lecz młodzież uczęszczała do kieleckich szkół. Najwybitniejszym z nich okazał się Maurycy Herling-Grudziński, jako cywilista wyróżniający się w warszawskiej palestrze”. Nie jestem pewien, czy pisząc swe wspomnienia wiedział Jerzmanowski o bracie Maurycego, Gustawie, lecz jestem przekonany, że nie zmieniłoby to jego osądu rodzinnej hierarchii – z perspektywy kieleckiej elity nie można było przecież pisarza stawiać nad prawnika. Jarosław Iwaszkiewicz, recenzujący w 1975 książkę Jerzmanowskiego, zwraca uwagę, jak w ogóle nie ma w tych wspomnieniach życia intelektualnego, literackiego, żadnego śladu wielkich pisarzy, którzy ocierali się o to miasto. Nic w tym może dziwnego, wszak Jerzmanowski jako syn dobrze sytuowanego geodety, Stanisława Sulimierskiego, znał Kielce nie od tej strony, które zajmowało się choćby literaturą, ale od strony rautów, interesów, kawiarnianych opowiastek. A w tym światku niewiele się zmieniło od czasów szkolnych Adolfa Dygasińskiego (czyli lat 60. XIX wieku), który tak opisywał ojca swego kolegi:

radca oddawał się głównie rozkoszom życia połączonym z siedzeniem: cały czas wolny od nieznacznych zajęć biurowych przepędzał w handlu win albo – za stolikiem zielonym. Pokochał namiętnie śniadanka, obiadki, kolacyjki i codzienną pulę tak, że nigdy nie miał już wolnej chwilki czasu na coś innego.

Przyswoiwszy sobie to krytyczne spojrzenie warto jednak pamiętać, że i z tego nieco leniwego życia, wynikało niejednokrotnie dużo dobrego – o czym niebawem będzie jeszcze mowa.

***

Nie powinien dziwić fakt, że to leniwe i niezbyt refleksyjne życie mieszczaństwa kieleckiego z podejrzliwością odnosiło się do wszelkich procesów, które zagrażały tegoż życia porządkowi. A tak postrzegane musiały być wszelkie narodowe zrywy.

Najmniej to było w widoczne w przypadku powstania listopadowego, ale i Kielce nie osiągnęły wtedy jeszcze swojej „mieszczańskiej” skali, licząc naonczas niecałe cztery tysiące mieszkańców. Zresztą wykorzystano wypadki grudnia 1830 roku, aby usunąć ze stanowiska nielubianego prezydenta  Stanisława Niewiadomskiego, który tak relacjonował tę sprawę: „w Rynku i po ulicach śmierć prezydentowi ogłaszano, zniewolony zostałem wyjechać z Kielc, dopóki te burze nie przeminą i bezpieczeństwo nie ustali się. Z tego korzystając też pospólstwo nakłoniło kilku obywateli do żądania wyboru innego prezydenta”. Zastąpił go Dominik Wójcikowski, zresztą po niedługim czasie dokonano zmiany powrotnej. Do powstania przystąpiło grono kilkuset uczniów szkoły kieleckiej, zachęcanych w szczególności przez dwóch nauczycieli – Stanisława Borzęckiego i Tadeusza Wagnera – kilkudziesięciu uczniów seminarium duchownego oraz część ubogich mieszkańców miasta, parobków, pracowników napływowych (z takich rekrutowało się dziewięciu wystawionych przez miasto kawalerzystów wysłanych do pułku Krakusów). Zamożniejsi obywatele zachowali w najlepszym razie daleko idącą obojętność wobec zrywu (jakkolwiek dbali o to, aby utrzymywać władze w mieście). Zdeklarowanym przeciwnikiem powstania był rektor szkoły ks. Andrzej Polejowski, takoż myślał regens seminarium ks. Tomasz Świątkowski, który uchylał się od płacenia wyznaczonego podatku wojennego (o tym Świątkowskim pisał później biskup Łętowski: „alumnów żywił kaszą stęchłą i kapustą z robakami. Gdy mu przyszło opuścić seminarium, trzy dni z niego wynosił pieniądze”). Wskutek kolejnych zaciągów żołnierzy organizowanych w Kielcach przez władze powstańcze, wskutek następujących po sobie rekwizycji, wskutek nakładania dodatkowych podatków – miasto popadło w ciężką sytuację żywnościową, prawie zanikł handel, a złe warunki sanitarne spotęgowała epidemia cholery.

Mało aktywny był też stosunek społeczności kieleckiej do powstania styczniowego. Tym razem sytuacja była odwrotna, miasto przez cały czas trwania zrywu pozostawało pod władzą carską, której naczelnikiem wojennym był generał Onufry Czengiery. Dołączanie więc do oddziałów powstańczych, dostarczanie im broni i innych produktów, a nawet jakakolwiek drobna współpraca informacyjna – wymagały odwagi i liczenia się z konsekwencjami w postaci aresztowań. Grozę potęgowała panująca w mieście atmosfera oblężonej twierdzy: „Wojsko obozuje na ulicach, działa przez kilka dni stały na Rynku, a lonty zapalone […] po chodnikach stojące warty spychają przechodniów na ulicę, idących tratują gęste patrole kozackie…”. W szeregi powstańcze, przede wszystkim do oddziału Langiewicza, w kilku turach wstąpiło kilkuset mieszkańców Kielc, w przeważającej większości uczniów gimnazjum. „Było nas w klasie trzeciej 43 uczniów – pisał Tadeusz Rybkowski, później znany malarz związany ze Lwowem – w czasie niespełna trzech tygodni zostało 14 osób, reszta poszła do szeregów”. Wśród młodych powstańców znalazł się także kilkunastoletni Aleksander Głowacki (czyli późniejszy Bolesław Prus). Stanisław Czarnowski wspominał: „W roku szkolnym 1862/3 kolegowałem w klasie VI z Aleksandrem Głowackim, później pisarzem, znakomitym głośnym Bolesławem Prusem, którego starszy brat był podówczas w szkole realnej kieleckiej nauczycielem; w następnym roku obaj bracia przenieśli się do Lublina, gdzie Prus ukończył gimnazjum jako zdolny matematyk”. W rzeczywistości Leon Głowacki uczył polskiego, łaciny i historii; po wybuchu powstania został oddelegowany przez Rząd Narodowy do Wilna, gdzie  zaczął popadać w obłęd (podobno była to trauma wojenna), który towarzyszył mu do końca życia. Poza uczniami rekrutowali się powstańcy z drobnych rzemieślników, niższej rangi urzędników, felczerów czy wojskowych. Wsparcie oddziałom zapewniali ulokowani w różnych miejscach członkowie zakonspirowanej organizacji narodowej, jak dyrektor szpitala Stefan Łuszczkiewicz, który uczestniczył w wydobywaniu osadzonych z więzienia przy ul. Zamkowej. Nieoczekiwanie przychylność Polakom wyrażali niejednokrotnie rosyjscy żołnierze, wśród nich strażnicy wspomnianego więzienia. „Nie wątpię — pisał Bolesław Anc — o postawie rosyjskich oficerów w garnizonie kieleckim, iż gdyby szanse powstania choć trochę się powiększyły, to kilkunastu z nich do nas by przystało”. Niektórzy, jak Andrzej Wołkow, Mitrofan Podhaluzin, Jakub Lewkin, rzeczywiście dołączali do oddziałów, nawet w obliczu nikłych szans. Nieraz przepłacali to głową, gdy, wraz z wygasaniem impetu powstania, nasiliły się represje i pokazowe egzekucje:

Dnia 30 czerwca 1863 roku – czytamy w artykule monograficznym Krzysztofa Urbańskiego – zostali rozstrzelani powstańcy Domagalski i Modliński, 3 lipca stracono Niemierycza, 8 lipca powieszono publicznie 22-letniego Józefa Guzowskiego, żołnierza Czachowskiego. […] 5 sierpnia 1863 roku rozstrzelano pod murem cmentarza ujętego z bronią w ręku powstańca Józefa Ryczewskiego, 23 grudnia stracono publicznie na szubienicy Żyda Izraela Łabniewicza posądzonego o to, iż pełnił służbę w żandarmerii powstańczej. Siedem dni później stracono Mikołaja Andersona, który jako Rosjanin przeszedł n a stronę polską. Wyrok wydano i wykonano w 24 godziny. Podobny los spotkał oficera z armii austriackiej Litwińskiego, pojmanego z bronią w ręku podczas walk z oddziałem Iskry.

Szczególną uwagę zwraca w tym zestawieniu narodowościowe zróżnicowanie zamordowanych powstańców – był to istotny rys zrywu z 1863 roku. Ważnym punktem tamtych miesięcy była na ziemi kieleckiej Karczówka, służąca jako punkt zborny powstańców, ich kryjówka, magazyn, skrzynka kontaktowa. Za to klasztor na wzgórzu został przejęty, w ramach popowstaniowych represji, na rzecz skarbu państwa, podobnie jak przejmowano majątki zaangażowanych w dywersyjne działania ziemian.

***

Życie towarzyskie Kielc postyczniowych to ilustracja stosunków polsko-rosyjskich w mikroskali. Codzienność niewielkiego miasta wyglądała pod tym względem mniej spektakularnie, niż najbardziej znane epizody z Polskiej historii końca XIX wieku. Chętnie układano się tu z narzuconą władzą carską. Oficerowie rosyjscy, wyżsi urzędnicy liczyć mogli na przychylność Kielczan. Była to zresztą sympatia obustronna, którą wiązały obopólne korzyści, brak problemów administracyjnych z jednej strony, wygodne i dostanie życie z drugiej. Dlatego zapewne naczelnik kieleckiej żandarmerii w 1879 roku zauważał: „Rosjanie we wszystkich wydziałach starają się pozyskać sympatię Polaków, […] dlatego też prowadzą z nimi rozmowy po polsku, […] czynią im liczne ustępstwa, a w rzeczywistości tracą swój autorytet i ulegają polskim intrygom”.

Takie uspokojenie polityczne miało jednak i swoje dobre strony. Pozwalało prowadzić życie spokojne, wypełnione codziennymi rytuałami, w pewnym sensie przednowoczesne, wolne od opresyjnej pracy, pośpiechu, gorączkowości. Widać to dobrze na przykładzie wspomnień Władysława Bielskiego, szlachcica z lubelskiego, uczestnika powstania listopadowego, którego późniejsze życie w Kielcach opisuje on sam w następujący sposób:

Po powstaniu [styczniowym] wybrałem sobie najstosowniejsze na dzisiejsze czasy zatrudnienie, zostałem wybrany radcą Towarzystwa Kredytowego […] Mam niewielką pracę – zacnych kolegów i spokojne życie – zwłaszcza zaś prawie stosunku z figurami rządowymi, o co mi głównie chodzi”. A to „spokojne życie”, przednowoczesne, jak je nazwałem, wyglądało na przykład tak: „Życie tu nadzwyczaj spokojne i jednostajne – przynajmniej co do mnie – wstaję o godzinie 7 rano – o 8 piję kawę i czytuję gazety – po czym ciągnę kabałę – o 10 się ubieram – idę powiedzieć żonie dobry dzień – po czym zasiadam przy biurku i jeżeli jest coś do załatwienia, załatwiam. O godzinę 1 idę na obiad (żona bowiem mieszka w Dyrekcji, ale w dziedzińcu), do 4 pozostaję z żoną – potem przychodzę do Dyrekcji i z prezesem Różyckim robię partię pikiety, która trwa trzy kwadranse […] Potem się zawsze ktoś z obcych zjawi i często bardzo przyjemna i zabawna bywa pogawędka. O 7 idę na herbatę, a po herbacie czytujemy z żoną do godziny 9. Wracam do siebie i bryftregier [listonosz] zwykle o tym czasie przynosi gazety, które do 11 ½ czytuję.

Sprzyjał ów model życia pasjom osobistym i sprawom, którym się, niezależnie od wykonywanego zawodu, oddawano. A były to rzeczy bardzo rozmaite. Taki na przykład Tomasz Zieliński, urzędnik i wysokiej rangi policmajster warszawski, który – otrzymawszy w 1846 roku stanowisko naczelnika powiatu kieleckiego – zasłynął w Kielcach ze swej potężnej kolekcji dzieł sztuki, starodruków, eksponatów archeologicznych, które gromadził w dzierżawionym neogotyckim pałacyku przy ul. Dużej, znanym dziś zresztą jako Pałacyk Zielińskiego.

Gdyby nam […] o Zielińskim mówić przyszło – pisał w 1860 roku Józef Łepkowski – dość byłoby pokazać muzeum jego — a to najwymowniej opowiedziałoby wszystkie zasługi i niezmordowaną pracę zbieracza. […] Wszędzie coś mówi ci o sztuce i przeszłości, a myśl spokojna ucieka w głębię duszy, budząc uczucie wdzięczności dla człowieka, co umiał tak się rozmiłować w pięknym i ojczystym, że w swym małym na pozór ogródku masz wszystko ręką jego utulone.

Właśnie tak serdecznie zapisał się on w pamięci wielu kielczan, czasem może z uzupełnieniem tej cechy, którą nieco żartobliwie podaje Józef Korzeniowski w powieści Garbaty, pisząc o Zielińskim jako o człowieku, „który kocha sztukę więcej, niż siebie i żonę”. Pomnik kolekcjonera i mecenasa kruszeje jednak nieco, gdy doda się, że bogactwo kolekcji ściśle korelowało z jego funkcją publiczną i skłonnością do łapownictwa. Mając możnych protektorów w Warszawie, na czele z samym Paskiewiczem, pomagał Zieliński w różnych sprawach, z niejaką – jak można się domyślać – dla siebie korzyścią. W kasie powiatu też się chyba nie wszystko zgadzało, bo w latach 50. przeciw naczelnikowi wytaczano z tego tytułu coraz to nowe śledztwa.  Również pierwsze nabytki kolekcji okazały się niepewnej proweniencji, coś niecoś okazało się pochodzić ze skrytki warszawskiego pałacu Paca, które stołeczna policja złupiła. Po śmierci Zielińskiego, wyszły na jaw także rozmaite jego długi, urzędowe i prywatne, z całą paletą wierzycieli – od skarbu państwa, przez firmy budowlane, po własną służbę. Nie stanęło to na przeszkodzie, by na uroczystym pogrzebie żegnały go tłumy kielczan; po nabożeństwie, „po którym ksiądz kanonik Kuliński miał mowę pogrzebową, urzędnicy przenieśli ciało jego tymczasowo na cmentarz tutejszy. […] Prawdziwy, nie udany żal i smutek, malujący się na twarzach obecnych, był najlepszym świadkiem, ilu miał przyjaciół i życzliwych, był najlepszym hołdem jego pamięci”.

***

Nieco gnuśna kielecka burżuazja okazywała się czasem zdolna do wielkoformatowego działania. Przychodzi tu na myśl przede wszystkim sylwetka adwokata Wiktora Jarońskiego, którego widzieliśmy dotąd jedynie wyglądającego zza Duninowskiego stolika w Hotelu Bristol. Był ów Jaroński uczniem Męskiego Gimnazjum Rządowego (częściowo w tych samych latach, co Żeromski), absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego, zaangażowanym w Związek Młodzieży Polskiej „Zet”, następnie działaczem Ligii Polskiej i Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego. Z ramienia tej organizacji zasiadał jako poseł w Dumie w latach 1906-1917, był zresztą jednym z najaktywniejszych posłów Koła Polskiego. W czasie burzliwych początków wojny 1914 roku, powziął samodzielną decyzję o wystosowaniu deklaracji o solidarności narodu polskiego z Rosją w jej walce z Niemcami – później wysoko ocenionej przez Romana Dmowskiego słowami „Nigdy w życiu żaden nasz krok polityczny tak mię nie ucieszył”. Deklaracja ta odegrała ponoć pewną rolę podczas rokowań traktatu wersalskiego, gdy angielski premier Lloyd George wysuwał wątpliwość, po czyjej stronie walczyła w tej wojnie Polska, skoro Legiony były pod komendą austriacką.

Były także kieleckie elity środowiskiem, z którego rekrutowała się najzacniejsza inteligencja polska, realizująca postulaty pracy organicznej, służby krajowi i współrodakom; zastępy oddanych nauczycieli, urzędników, lekarzy. Spośród tych ostatnich największa lokalna legenda otacza doktora Remigiusza Laskowskiego, pierwowzór bohatera Promienia Żeromskiego.

Był to człowiek młody – pisał krytyk literacki Stanisław Piołun-Noyszewski, też zresztą kielczanin – powszechnie ceniony i szanowany za swą ofiarną, najczęściej bezinteresowną pracę, śpieszący zawsze z pomocą cierpiącym, wspierający ubogich, człowiek rzadkiej szlachetności. To prawdziwie chrześcijańskie pojmowanie posłannictwa lekarza przyprawiło go o straszną chorobę. Wezwany do chorego kamieniarza zaraził się nosacizną, na którą medycyna nie zna jeszcze lekarstwa. Pogrzeb jego był jedną wielką manifestacją współczucia i miłości wszystkich warstw i narodowości miasta. Wielotysięczny tłum Polaków, Żydów i Rosjan, inteligencji i biedoty — zaległ ulice Kielc, oddając hołd ofierze obowiązku.

 Niezwykła to musiała być rodzina, owi Laskowscy, w której, gdy jeden z braci umiera, jego dzieło przejmuje drugi.

[Bronisław Laskowski] następnie przeniósł się do Olkusza – czytamy w artykule Marii Urbańskiej pt. Rzeczywistość i fikcja literacka w Promieniu Stefan Żeromskiego – a stamtąd po śmierci brata Remigiusza do Kielc. Poświęciwszy się niełatwej, jak widzieliśmy, sprawie wychowania dzieci zmarłego brata, dla zdobycia środków na ich utrzymanie i kształcenie przez trzydzieści lat pełnił w Kielcach różne funkcje: lekarza miejskiego, kolejowego, szkolnego w Szkole Handlowej im. Śniadeckich, zajmując się jednocześnie rozległą praktyką prywatną. Między innymi był domowym lekarzem Henryka Sienkiewicza i z tej racji odwiedzał Oblęgorek, przywożąc stamtąd ku uciesze dzieci swych braci kosze wybornych owoców, zwłaszcza dorodnych brzoskwiń. Odznaczał się sumiennością w spełnianiu obowiązków i zacnością charakteru, co mu jednało uznanie pacjentów i kolegów. Podobnie jak jego brat stał się on również ofiarą swojego zawodu; po odwiedzeniu w Jędrzejowie chorego kolegi, doktora Pitasa, zaraził się od niego tyfusem plamistym. W czasie jego choroby tłumy kielczan otaczały dom przy ul. Leonarda, oczekując na wiadomości o stanie jego zdrowia. Wieść o śmierci popularnego lekarza wywołała ogólny żal, na co wskazują wspomnienia pośmiertne zamieszczone w prasie lekarskiej. Zmarł 15 grudnia 1918 r.

Miało w końcu mieszczaństwo kieleckie swoich oryginałów, którzy w sobie tylko znany sposób rozbijali zatęchłą czy zbyt skostniałą jego formę. Znamienna to zresztą cecha Kielc. Jak sięgam pamięcią, dobrze widzę przeróżnych ludzi żartobliwych, ironiczno-sceptycznych, trochę hardych, z jakąś wewnętrznym uporem, ale i dystansem do siebie i swoich spraw. Do tego bardzo swoiste połączenie wielkiego patosu, rozedrganej emocjonalności, z twardą pragmatyką, pracowitością i żywym talentem. Można to studiować, czytając Dzienniki Żeromskiego.

Z tego ducha wyrósł niewątpliwie pewien kielecki oryginał – ksiądz Jacek Pycia. Tak wspominał go księgarz Stanisław Król:

„Ks. Jacek Pycia, kanonik, prof. Seminarium, autor paru książek z dziedziny prawa kanonicznego, napisał też trzy tomy pamiętników Nad Cichą i Nad Silnicą drukowane u Łęskiego, z zaznaczeniem, że jest to wydanie pośmiertne, choć sam autor je wydał pod literami P.I.P., nie było ich w sprzedaży, wybranym osobom wręczał z dedykacją, sekretne, na pamiątkę, dla rozrywki, ja również pamiętniki te od ks. Pyci dostałem. Ks. Pycia posiadał dużą wiedzę humanistyczną, wykładał m. in. grekę, specjalnie polecał Szwarca Chrestomatię grecką, przesiadywał często w księgarni z nieodłącznym cygarem w ustach, ciągle opowiadał i replikował, miał zwyczaj rozmawiając chodzić po sklepie, lubił żartować, przeważnie ironizował i ośmieszał soczyście różnych dostojników, czasem przepisywał w księgarni na maszynie jakąś swoją sekretną korespondencję po łacinie (adresowana była do Rzymu). Nie lubił nosić paczek w rękach, więc albo pchał je po kieszeniach (czasem chodził wypchany jak beczka), lub zawieszał paczki na guziku sutanny. Chodził często na stację oglądać przychodzące pociągi. Kupował lekką beletrystykę, przeczytane książki zazwyczaj rozdawał znajomym. Znał doskonale historię Kielc.

Jerzmanowski dodaje, że poza miłością do kolei (podobno wykupywał dwadzieścia peronówek dziennie i spędzał długie godziny obserwując przyjeżdżające pociągi), był także Pycia amatorem rzecznych kąpieli, które uprawiał niezależnie od pory roku, zazwyczaj w  Bobrzy, na tak zwanym Słowiku. Poza wspomnianymi książkami, które są oryginalnym połączeniem wspomnień ze swego rodzaju erudycyjnym przewodnikiem – opublikował w 1920 roku Prawo kanoniczne małżeńskie, do którego po dziś dzień odwołują się zajmujący się tą dziedziną. W latach 1914-1929 pełnił też funkcję kanclerza kurii biskupiej w Kielcach, na tej funkcji „prezentował model zachowawczego kurialisty, był ekscentryczny i konfliktowy, przy tym jednak bardzo pracowity, co wyrównywało trudności płynące z jego charakteru”. Owe „trudności charakteru” dawały się we znaki adwersarzom księdza Pyci. Pewnego razu, pisze Jerzmanowski, „sprowadził oryginalny pergamin papieski. Wypisawszy na nim dla ks. Obuchowicza [swojego zaciekłego wroga] nominację na biskupa sufragana i przywiesiwszy biskupie pieczęcie woskowe, namazał u spodu nieczytelny podpis. W odpowiednio uroczystej kopercie dokument powędrował do adresata. Uszczęśliwiony nominat przybiegł z dziękczynieniem do biskupa ordynariusza ks. Augustyna Łosińskiego. [Biskup odpowiedział nieszczęsnemu „nominatowi”]: Nie mnie. Podziękuj Pyci”. Pośród wielu zajęć księdza, które udawało mu się realizować pomimo godzin spędzanych w księgarni Leona z cygarem w ustach, było także redagowanie (w latach 1911-1917) – „Przeglądu Diecezjalnego”, gazety kurii kieleckiej, która publikowała m. in. artykuły historyczne na temat różnych świętokrzyskich parafii. Taki opis parafii kieleckiej, bardzo zresztą rozbudowany i szczegółowy, dał później sam Pycia w książce Nad Silnicą.

***

Dopływ świeżego powietrza, niepowagi, żartu, społecznej krytyki, naturalności – zapewniało kieleckim elitom tutejsze szkolnictwo. Była to instytucja szczególna. Nie bez przyczyny wiele książek bezpośrednio czy pośrednio traktujących o Kielcach to tak naprawdę wspomnienia lat szkolnych, jak ma to miejsce w: Dziennikach i Syzyfowych pracach Stefana Żeromskiego (uczył się w Męskim Gimnazjum Rządowym w latach 1874-86), W Kielcach Adolfa Dygasińskiego (uczęszczał do Wyższej Szkoły Realnej na przełomie lat 50. i 60. XIX wieku), Ściądze z miłości Zdzisława Antolskiego (Liceum Stefana Żeromskiego, lata 60./70. XX wieku). Dają nam one wgląd w realia życia uczniowskiego różnych epok, czasem wyjątkowo egzotyczne, innym razem wyjątkowo śmiałe w porównaniu do wyobrażeń, jakie mamy być może o dawnych szkołach. Wspominający gimnazjum z lat 1837-1840 Antoni Borkowski opowiada taką oto historię:

Niektórzy zaś uczniowie przynosili rozmaite książki i wsadziwszy je pod ławkę czytali je zawzięcie. Na takich Jakubowski polował ciągle i gdy złapał, nie przerywając wykładu, podsuwał się powoli i palił winnemu niemiłosiernego „byka” w głowę („byk” było to silne uderzenie końcem palca trzeciego założonego na palec wielki). Mnie diabeł podsunął koncept, jakoby to śliczna rzecz była, palnąć takiego samego byka panu profesorowi. Ułożywszy więc stosowny planik, oświadczyłem publicznie w klasie przed lekcją, że Jakubowskiemu dam w czasie lekcji „byka”. W tym celu przenoszę się z pierwszej do drugiej ławki, biorę pierwszą lepszą książkę, opuszczam ją rękami pod ławkę i gdy Jakubowski wpadł w ferwor wykładu, udaję, że ją czytam. Jakubowski spostrzega to, posuwa się powoli i gdy się pierwszą ławkę nachylił, aby mnie uchwycić za rękę z książką – ja zwijam się szybko i palę mu w łysinę takiego „byka”, że aż się po klasie rozległo w tej chwili, ale to w jednym momencie Jakubowski dowala mi w głowę nierównie dosadniejszego, że mi się aż w oczach zaświeciło z bólu, krzyknąłem: Jezus, Marya! Cała klasa w śmiech… a z nią i Jakubowski, ja tylko jeden ze łzami w oczach i z przygłupią miną zostałem. I na tym koniec… wykład poszedł dalej, jakby nic, a nic nie zaszło.

Dla równowagi mamy liczne przykłady surowej dyscypliny i kar cielesnych wykonywanych przez woźnych, którzy wszelako napotykali niejednokrotnie opór ze strony uczniów. Pisze Dygasiński: „Sprawozdania statystyczne inspektora zawsze wykazywały […] nie tylko winnych oporu władzy z bronią w ręku, ale także największą ilość „ćmiących fajki”, grywających w karty, pijących „gorzałeczkę”, a nade wszystko „wyciekających ze szkoły na wagusy”, to jest wałęsających się po okolicznych polach i lasach w godzinach przeznaczonych na naukę szkolną”. Na te „wagusy” chodziło się zazwyczaj na Kadzielnię czy Karczówkę. Pamiętam z wczesnych lat szkolnych taką wycieczkę, to znaczy nie wagary, ale pełnoprawną szkolną wycieczkę na Karczówkę. Szliśmy z kanapkami i termosami, w kolorowych dresach, mniej zwracając uwagę na uroki krajobrazu i dostojność zabytkowego klasztoru, co na siebie nawzajem i na swoje zabawy – tak to z wiekiem, coraz bardziej potrzebuje człowiek tego, co go otacza, i ciągle mu nie wystarcza obecność innych ludzi; a wtedy wystarczała. Zabawy nasze były jednak całkiem kulturalne w odróżnieniu do tych, które opisuje Jan Nepomucen Czarnkowski (a było to niedługo przed 1864 rokiem), gdy, w ramach części nieoficjalnej, oprowadzający klasę po klasztorze młody bernardyn raczył ją później wódką i papierosami. Ale znowu, przeróżne te występki – nie takie znów karygodne, powiedzmy sobie szczerze – równoważone były porządkiem codziennego życia uczniów. Było to bowiem życie dość ściśle zaplanowane, poza zajęciami szkolnymi wypełniały je posiłki (zazwyczaj na kwaterze, do której biegło się, aby zdążyć w czasie dużej przerwy), odrabianie lekcji na stancji (uczniowie mieszkali tylko w miejscach zatwierdzonych przez szkołę, które zwykle posiadały swego korepetytora i nadzorcę). A każdy taki dzień nauki rozpoczynała msza święta:

Wszelako co dzień przed lekcjami – wspominał Czarnkowski – uczniowie wszystkich klas musieli przychodzić o godzinie 7 rano do szkoły, skąd parami, poczynając od klasy I, szli korytarzami do sąsiedniego kościoła seminaryjnego Św. Trójcy na mszę, którą zawsze odprawiał nauczyciel religii. […] W niedziele, święta kościelne i galowe, czyli dworskie, takoż uczniowie wszystkich klas musieli przychodzić o godzinie 9 rano do szkoły, skąd szli parami do tegoż kościoła.

Wyłania się z tych wielu wspomnień szkolnych coś jeszcze. Bardzo bogate w opisie i różnorodne sylwetki nauczycieli, z których większość posiada wyraźny indywidualny rys, własne powiedzonka, sposób zachowania, temperament, pasje. Wspominał Dygasiński: „Świder [Józef Świderski, nauczyciel niemieckiego] wydobywał z kieszeni znany poemat Szyllera Der Kampf mit dem Drachen, który zawsze przy sobie nosił i zaczynał czytać. Co się wtedy działo w klasie! Profesor wpadał w zapał nadzwyczajny, gdyż sobie wyobrażał, że ma głos piękny i nikt mu nie sprosta w sztuce deklamacji; krzyczał, to znowu zniżał głos, a towarzyszyły temu miny i ruchy bardzo pocieszne: marszczenie brwi, wykrzywianie twarzy, uśmiechy tkliwe, rozkładanie rąk, bicie pięścią w katedrę, tupanie nogą”. Wyróżniał się ów Świder także elegancją stroju:

Ubierał się zawsze bardzo starannie; kołnierzyki twarde, wysokie, podrzynały mu uszy, wybiegały na policzki i rażąco odbijały od twarzy czarniawej; halsztuk z czarnego atłasu jak chomąto więził szyję i podpierał brodę; kamizelka w dwa rzędy guzików, bardzo szeroko wykrojona, pozwalała widzieć obszerne śnieżnobiałe pole gorsu koszuli, granatowy frak mundurowy z guzami złotymi; spodnie z fartuszkiem; na głowie wysoka rura kastorowa lśniącej czarności; w jednej ręce para białych rękawiczek, w drugiej parasol nieodstępny.

Aż chciałoby się, czytając to, zstąpić do owej szkoły tylko po to, żeby zobaczyć ten niezwykły strój. Z kolei historyk i geograf, Kwiryn Przeorski, był wielkim miłośnikiem łaciny:

i zapewne z tego powodu z jakimś lekceważeniem spoglądał na ludzi, nie mających pojęcia o boskim Homerze, nieporównanym Wirgiliuszu i wiecznie młodym Horacym. Słyszało się nieraz z ust jego: „Kielce – ha ha ha!… To nie Ateny, dalibóg – gorzej niż osławiona Abdera!… To vicus barbarorum! Ha, oppidum obscurum, miserrium!”. Kto się nie uczył w domu rodzicielskim po łacinie, nie rozumiał profesora. […] „Cywilizuj się, barbarzyńco!” – wołał nieraz na ucznia, któremu trudność sprawiało wymawianie nazwisk greckich […] Uczniowie przezywali go „Hebes”, ponieważ on tak nazywał każdego nieuka, a wszystkim próżniakom i osłom nadawał zbiorowe imię „Azja”.

Mimo żartów, które uczniowie robili nauczycielom, mimo śmiesznych przezwisk, które im wymyślali, mimo tych prześmiewczych charakterystyk, które kreśli Dygasiński – profesorowie tamtego czasu pozostawali z reguły na wywyższeniu katedry, a dystansu, który oddzielał ich od podopiecznych, nikomu nie przyszłoby do głowy skracać. Wszakże były w gronie pedagogicznym także wyjątki od tej zasady. Nauczyciele przestający blisko z uczniami, zapraszający ich do swoich domów, pomagający w osobistych sprawach. Zamiast gniewnego tonu i kaznodziejskiego zapału, stosujący życzliwość i wyrozumiałą argumentację. Tak przedstawia Dygasiński swego nauczyciela chemii, Józefa Rogójskiego. Był ów Rogójski wysokiej klasy uczonym XIX-wiecznym. Wywodził się z krośnieńskiego, gdzie objął po rodzicach majątek i gospodarował trochę, lecz zadłużywszy go przez zbyt eksperymentalne rolnictwo, sprzedał folwarczek bratu i wyjechał za granicę. Studiował w Niemczech i Paryżu, gdzie otrzymał tytuł doktora i dokonał ważnych odkryć nowych rodzajów soli siarczanowych. Podróżował wiele, m. in. po Afryce i Ameryce Północnej, gdzie się ożenił. Po powrocie do Polski przyczynił się walnie do ujednolicenia nazewnictwa chemicznego, opublikował szereg prac tłumaczonych i własnych. W latach 50. został mianowany profesorem chemii w Instytucie Gospodarstwa Wiejskiego w Marymoncie. Właściwie trudno stwierdzić, dlaczego został później skierowany do Kielc na stanowisko znacznie poniżej jego kwalifikacji. Nauczycielem szkoły realnej był niedługo, od 1859 do 1862, pisał wtedy:

Zmiana zawodu pochłonęła mnie całkowicie w tym czasie…. Od rolnictwa przeszedłem do przemysłu i postanowiłem uprościć chemię do stopnia zrozumiałości i ważności korzystania z niej wszystkich, którzy jej potrzebują, a przynajmniej czytać, pisać i myśleć umieją. O ile mój przegląd chemiczny temu celowi odpowiada, osądzi publiczność, zwiedzająca na wystawie londyńskiej płody Królestwa Polskiego. Nie wielka to rzecz znaleźć metodę ułatwiającą tę lub ową umiejętność; dobrze jednak gdy każdy robi co może i umie!

Za ów „przegląd chemiczny”, czyli poglądowe tablice do nauki chemii, otrzymał później Rogójski złoty medal wystawy powszechnej w Londynie. Ale głównym jego zagadnieniem pozostawała współpraca chemii z rolnictwem. Widział, jak tej współpracy w owym czasie w Polsce nie było, a ile mogłoby z niej dobrego wyniknąć. Temu zagadnieniu poświęca więc setki prac publikowanych, gdzie się tylko da, od periodyków naukowych wydawanych przez akademie nauk po gazety popularne, jak „Tygodnik Rolniczy”. Czyni też wieloletnie starania, aby uruchomić w Łodzi (na Brusie) fabrykę nawozów sztucznych. Umiera w zapomnieniu i nędzy, w łódzkim przytułku dla starców, w 1896 roku. Tak konkluduje to Jan Zawidzki (który poświęcił Rogójskiemu długi artykuł biograficzny w 1911 roku):

W nędzy i zapomnieniu zakończył pracowity swój żywot ten typowy romantyk, niepowszedni działacz na niwie naukowej i społecznej. Za życia mianowano go „znakomitym naszym chemikiem”, „niezmordowanym pracownikiem na polu zastosowań postępu i odkryć nauk przyrodniczych”, „zaszczytnie znanym dyrektorem fabryki”… Po śmierci, nawet te czasopisma nie podały o nim nawet krótkiej wzmianki, których łamy wypełniał on przez szereg lat swymi artykułami i korespondencyami.

Ciekawe, czy wiedział Adolf Dygasiński o dalszych (i wcześniejszych) losach Rogójskiego, gdy trzy lata po jego śmierci, tj. w 1899 wydawał swą wspomnieniową książkę. Bo chyba nie był mu obojętny człowiek, któremu wystawia najlepsze świadectwo spośród wszystkich kieleckich profesorów, któremu zawdzięcza być może, nie tylko jakąś tam wiedzę chemiczną, ale i przekonania, które dały podglebie jego pisarstwu. Wspomina go bowiem również tak:

Dopiero z ust [Rogójskiego] posłyszane wyrazy: „społeczeństwo, prawo, dobrobyt i przyszłość kraju, wiedza, ludzkość, postęp” – wywierały wpływ na uczniów i osadzały się w umysłach jako pojęcia pełne znaczenia.

Kim dla Dygasińskiego był – czy raczej mógł być, bo to jednak w pewnym stopniu moje domniemanie – Józef Bohdan Rogójski, tym z pewnością stał się dla Żeromskiego Antoni Gustaw Bem. Należał on do pierwszego pokolenia polskich pozytywistów, absolwentów Szkoły Głównej w Warszawie, zjawiska zupełnie wyjątkowego na mapie historii intelektualnej naszego kraju, ze względu na niesłychane skupienie w jednym miejscu i krótkim czasie – talentu poszczególnych osób, wspólnoty idei, zaangażowania i energii intelektualnej. Jeden z jej czołowych absolwentów, Aleksander Świętochowski, pisał, iż

to nie przypadek, że ze Szkoły Głównej, która istniała zaledwie 7 lat, wyszli Bauduin de Courtenay [światowej sławy językoznawca], Bem, Chlebowski i Chmielowski [wybitni historycy literatury polskiej], Dziewulski [przyrodnik], Dickstein [matematyk], Goldberg [architekt], Grabowski Bronisław [etnograf, slawista], Grabowski Edward [historyk literatury powszechnej], Gomulicki [pisarz, varsavianista], Głowacki [Prus], Hertz [matematyk], Kamiński, Kramsztyk [fizyk i matematyk, encyklopedysta], Kraushar [adwokat i historyk], Kryński, Kirszrot [prawnik i ekonomista], Krzemiński, Kotarbiński [aktor], Mayzel [adwokat i ekonomista], Malinowski [językoznawca, badacz dialektów śląskich], Ochorowicz [psycholog, filozof, wynalazca], Rostafiński [botanik], Rajchmann [przyrodnik, taternik, przemysłowiec], Smolikowski [historyk filozofii, bibliofil], Sulimierski [matematyk i geograf], Świeżawski [historyk], Sienkiewicz, Zalewski [lekarz, publicysta]…

Jeśli, jak pisze Świętochowski, nie był to przypadek, że działająca od 1862 do 1869 roku Szkoła Główna dała tylu (i jeszcze wiele więcej) znakomitych wychowanków – to nie zostało nadal dostatecznie wyjaśnione, jak do tego doszło. Wśród absolwentów był Antoni Gustaw Bem, wywodzący się z Lipska, miasteczka nadwiślańskiego, położonego pomiędzy Sandomierzem i Radomiem. Wcześniej uczył się w sandomierskim Collegium Gostomianum i radomskim gimnazjum. Skończywszy Szkołę Główną mieszkał przez jakiś czas w Warszawie, nie mogąc jednak znaleźć przyzwoitego zajęcia zarobkowego, wystarał się o stanowisko nauczyciela. Dlaczego padło na Kielce, nie bardzo wiadomo, w jakimś sensie były to rodzinne strony Bema. Posadę w kieleckim gimnazjum otrzymał w 1879 roku (wcześniej przez kilka lat pracował w progimnazjum Hermana Hillera), pozostał na niej bez mała dziesięć lat. Przez całe dorosłe życie zajmował się krytyką literacką, spuścizna jego obejmuje szereg szkiców i większych opracowań o różnie ocenianej wartości. Tak pisał o niej Chmielowski:

Uczuciowość gwałtowna, łatwo przerzucająca się od miłości do nienawiści czy wstrętu, fantazja ruchliwa, niespokojna, do marzycielstwa i szukania nadzwyczajności skłonna, a przy tym delikatny smak estetyczny i bezwzględna szczerość w wypowiadaniu wrażeń i sądów znamionują jego działalność krytyczną.

Gwałtownikiem był Bem również w życiu, ze skłonnością do miłostek i alkoholu. To odcisnęło piętno na jego małżeństwie z Walentyną Dobrowolską (skądinąd „ukochaną uczennicą” Adolfa Dygasińskiego z pensji w Krakowie) – żona wielokrotnie od niego odchodziła, a w końcu popełniła samobójstwo. W pisarstwie swoim krytykował Bem stylistykę poetów romantycznych, zwłaszcza późniejszych, za właściwy epoce, nowoczesny styl uważał prozę; ganił więc Józefa Bohdana Zaleskiego, chwalił Elizę Orzeszkową. Były to zawsze oceny mocne, nie przebierające w słowach, bowiem – jak pisał Chmielowski – „Pewien radykalizm uczuciowy, kapryśny w swych objawach, przeszkadzał Bemowi w spokojnej ocenie ludzi i rzeczy, chociaż śmiałość w wypowiadaniu tego, co za prawdę poczytywał, każe patrzeć pobłażliwie na te wybujałości i cenić je literacko wyżej niż niejeden mdły objaw drewnianego obiektywizmu”. Niezaprzeczalne osiągnięcia odnotował z pewnością jako nauczyciel kieleckiego gimnazjum. Wiele lat później, w 1925 roku, w Księdze Pamiątkowej Kielczan, pisano:

Na stanowisku nauczyciela języka polskiego w gimnazjum kieleckim Bem położył ogromne zasługi, ucząc młodzież mimo wszelkie zakazy i ogromną odpowiedzialność przed władzą nie tylko języka polskiego, ale również i dziejów literatury polskiej. Pokolenie, które kształciło się w Kielcach w latach od 1878—1888, jeśli zna język ojczysty, i to, śmiało rzec można, nie gorzej od tego szczęśliwego, które już korzystało z dobrodziejstw szkoły polskiej — zawdzięcza to wyłącznie Bemowi.

Potwierdzają to liczne uwagi z Dzienników Żeromskiego. „Nigdy nie zapomniany dobroczyńca duchowy…” – pisał o Bemie autor Syzyfowych prac. Można też sądzić – są na to liczne dowody – że to właśnie polonista ustawił kierunek twórczości młodego Żeromskiego, będąc pierwszym recenzentem jego wczesnych literackich prób: „Próbki wierszowane – komentował Bem – są słabymi bardzo – w powieści za to jesteś pan na właściwym gruncie, masz talent powieściopisarski”. Nie dziwi fakt, że Żeromski wielokrotnie podkreślał rolę, jaką Bem odegrał w jego życiu; prawdziwie dużo mu zawdzięczał. Myślę, że nie bez znaczenia było i to, że uczeń i nauczyciel mieli podobne charaktery, pełne emocji i zapalczywości, że i na tym gruncie się rozumieli, widząc, jak trudne – ale, jednocześnie, twórcze – są próby wtłoczenia żywiołowego temperamentu w chłodne formy literatury.

Mieli więc uczniowie kieleccy szczęście do wielkich nauczycieli, choć przecież, należy pamiętać, byli oni jednostkami w gronie przeciętnych belfrów, okrutnych rusyfikatorów, ignorantów czy leniuchów. Ale byli, i swą obecnością zapisali się w pamięci uczniów na tyle mocno, że lata szkolne, naznaczone tą obecnością stawały się później trwałym punktem odniesienia wielkich biografii.

Miały też Kielce szczęście do szkolnictwa. Mimo przeróżnych odmian losu w wieku XIX i czasowej nieobecności szkoły średniej/wyższej – przetrwały tu szkoły o dużej sile oddziaływania. Na przełomie wieków, i później w dobie międzywojennej wyrosło tych szkół znacznie więcej. Obok kontynuującego dawną tradycję Liceum Stefana Żeromskiego, działało 10 siedmioklasowych szkół powszechnych oraz dwie inne szkoły średnie: gimnazjum męskie im. Jana Śniadeckiego oraz gimnazjum żeńskie im. Błogosławionej Kingi.

Odrodziło się szkolnictwo kieleckie także po drugiej wojnie. Najpierw na poziomie szkół podstawowych i średnich, z czasem powstały również uczelnie wyższe. W 1965 roku powołano do życia Politechnikę Świętokrzyską (pod pierwotną nazwą Kielecko-Radomska Szkoła Inżynierska), w której kilkanaście lat później studiowali moi rodzice. W 1969 roku powstała natomiast Wyższa Szkoła Nauczycielska, przekształcona niebawem w Wyższą Szkołę Pedagogiczną, a od 2011 roku funkcjonująca jako pełnoprawny Uniwersytet Jana Kochanowskiego. Również i ta placówka pozostawała zawsze w orbicie moich rodzinnych opowieści, za sprawą naszej cioci, która wykładała w niej pedagogikę wczesnoszkolną i należała przez wiele lat do władz uczelni.

W końcu – nie sposób tego pominąć – bez Uniwersytetu Jana Kochanowskiego nie powstałby ten tekst, gdyż jedną z niewątpliwych i wielkich zasług tej uczelni jest prowadzenie systematycznych i bardzo pogłębionych badań dotyczących Kielc i regionu. Są to działania będące wspaniałą kontynuacją idei regionalizmu i krajoznawstwa spod znaku pisma „Radostowa” zapoczątkowanych jeszcze przed wojną. Zresztą wybitne osobistości przedwojennego krajoznawstwa, na czele z profesorem Janem Pazdurem (autorem dwuczęściowej monografii Kielc, Dzieje Kielc do 1863 roku oraz Dzieje Kielc 1864-1939), zadbały o to, aby tradycja ta mogła być kontynuowana w czasach trudniejszych, PRL-owskich i pozornie łatwiejszych, po 1989 roku.

***

Powiedziano już, że szkoły kieleckie były czynnikiem ożywiającymi skostniałą atmosferę miasta. Myśląc o wydarzeniach 1905 roku oraz lat kolejnych, którym ów szczególny rewolucyjny rok dał początek – należałoby powiedzieć jeszcze więcej. Albowiem to właśnie uczniowie stali się impulsem patriotycznego i społecznego zrywu, który dokonywał się w Kielcach w dwóch pierwszych dekadach XX wieku.

Wskutek kryzysu ekonomicznego lat 1900-1903 sytuacja materialna w wielu miastach Królestwa Polskiego wyglądał nie najlepiej. Zamknięto część zakładów przemysłowych, nastąpił gwałtowny wzrost cen. Złą sytuację potęgował zaciąg do wojska związany z wojną rosyjsko-japońską. Stało się to tłem rewolucji 1905 roku (nawiasem mówiąc, jest to bez wątpienia najsłabiej funkcjonujące w polskiej świadomości narodowe powstanie).

W Kielcach zaczęła się ona od strajków szkolnych, które wybuchły na przełomie 1904 i 1905 roku. W styczniu opracowano petycję uczniów – byli w tym gronie między innymi Mieczysław Koczanowicz, Edmund Massalski, Felicjan Sławoj Składkowski – która domagała się wprowadzenia do nauczania języka polskiego i historii rodzimej, zlikwidowania nadmiernej karności i możliwości rugowania ze szkoły za przekonania rodziców, ustanowienia kontroli społecznej nad szkołą, zapewnienia uczniom innych narodowości lekcji ich języka ojczystego i ojczystej religii. Strajkujący uczniowie zapowiedzieli, że nie wrócą do szkoły aż do momentu wypełnienia postulatów. I rzeczywiście, mimo gróźb władz szkolnych, 90% grona uczniowskiego (w gimnazjum męskim) i prawie połowa tegoż grona (w gimnazjum żeńskim) przestała uczęszczać na lekcje. Przyłączyli się do nich nauczyciele Ignacy Badowski i Jan Kreczmar, którzy w ramach represji zostali wkrótce usunięci ze szkoły. Strajk, z różnym natężeniem trwał do 1907 roku. Nie wszystkie postulaty udało się wywalczyć. Wprowadzono jednak dwie bardzo ważne zmiany: dopuszczono nauczanie w języku polskim i korzystanie z polskiego w czasie rozmów uczniów na przerwach, a także uchylono numerus clausus. Rzadko wspomina się, że termin kojarzony bardzo mocno z latami 30. XX wieku i polskimi uniwersytetami tamtego czasu, dotyczył także szkół w Królestwie Polskim, gdzie obowiązywało ograniczenie dopuszczające maksymalnie 10% uczniów żydowskich. Wskutek kieleckich strajków uczniowskich ograniczenie to zostało zniesione.

Równolegle do strajków młodzieży toczyły się w mieście rozmaite akcje protestacyjne. Strajkowali pracownicy fabryk i zakładów (m. in. fabryki superfosfatów, wapienników Judy Ehrlicha, tartaku Henryka Nowaka, młyna Goldhaara), urzędnicy, pracownicy handlu, inteligencja, kolejarze a nawet kelnerzy i fryzjerzy. Organizowano manifestacje polityczne: pochód na Karczówkę z odśpiewaniem Czerwonego Sztandaru, przemarsz od katedry z chorągwiami kościelnymi i śpiewem Boże coś Polskę czy Jeszcze Polska nie zginęła czy wiec organizowany przez żydowski Bund w synagodze i wieczór mickiewiczowski zwołany w teatrze przez endecję, podczas którego Sławoj Składkowski wygłosił odczyt o Mickiewiczu jako wieszczu narodowym. „Rewolucja 1905 roku przyniosła novum w postaci publicznych zgromadzeń” – pisał wprost Jerzy Jerzmanowski. W szybkim tempie utworzyły się, lub tylko ujawniły, liczne partie i organizacje polityczne: Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne, Narodowy Związek Robotniczy, Związek Postępowo-Demokratyczny, PPS, wspomniany już Bund. Po złagodzeniu cenzury wymienione frakcje polityczne zaczęły wydawać swoje tytuły prasowe (wcześniej kolportowano tylko nielegalne wydawnictwa). SND publikowało „Kurier kielecki”, miało też pewien wpływ na linię „Gazety Kieleckiej”. „Echa Kieleckie” były organem ZPD; redaktorem był w nich Leon Rygier, mąż Zofii Nałkowskiej, który, dzięki warszawskim znajomościom, publikował utwory wielu znanych autorów, jak Korczak, Krzywicki, Żeromski. Na łamach „Ech Kieleckich” podnoszono też sprawę praw kobiet, w czym walnie uczestniczyła Nałkowska. Powołano dwie, częściowo konkurencyjne organizacje o charakterze edukacyjnym: ekspozyturę Polskiej Macierzy Szkolnej (w jej Radzie Nadzorczej zasiadał Henryk Sienkiewicz, a także Wiktor Jaroński) oraz Kielecki Oddział Stowarzyszenia Kursów dla Analfabetów Dorosłych, której honorowym prezesem został – uwaga – Bolesław Prus. Organizowały one biblioteki i czytelnie, a także różnego rodzaju pogadanki i odczyty. Niebawem zostały zdelegalizowane i działalność mogły wznowić dopiero w czasach pierwszej wojny.

Pomimo istnienia wielu odłamów politycznych, panujące między nimi stosunki, i w ogóle stosunki społeczne w Kielcach – były w pierwszej dekadzie XX wieku całkiem dobre. Widać było wspólne dążenie, choć różnymi metodami, do osłabienia zaborcy i odzyskania niepodległości. Dobrym potwierdzeniem tej tezy może być taka scena, bodaj z listopada 1905 roku, którą opisuje Barbara Szabat w imponującej publikacji zbiorowej pt. Kielce przez stulecia:

W obawie przed dalszymi wystąpieniami władze zastosowały wypróbowaną w Rosji metodę: zorganizowano pogrom żydowski, aby niezadowolenie mas skierować przeciw Żydom. Z ulic zdjęto posterunki, pozostawiając tajniaków. 11 listopada wieczorem ulicą Ruską (obecnie Sienkiewicza) ruszył tłum chuliganów, by rozbijać sklepy żydowskie. Ale weszli tylko do jednego zakładu, zabrali niewielki utarg, gdyż przeciwko nim wystąpili robotnicy z huty szkła z jej właścicielem Leonem Heimanem. Próbowali oni schwytać prowodyrów, lecz wówczas wstąpiło wojsko, ratując chuliganów przed linczem. W odpowiedzi na to w Kielcach kolportowano ulotki PPS przeciw pogromom żydowskim.

Wydarzenia następujące po rewolucji 1905 roku – łącznie z wywózkami na Sybir, aresztowaniami i innymi formami represji, ale również większą swobodą działalności wywrotowej – utorowały drogę do tego, co miało nastąpić w 1914 roku. Wraz z rozpoczęciem pierwszej wojny,  6 sierpnia z Kielc ewakuowały się władze rosyjskie, a 12 sierpnia wkroczyła do miasta I Kadrowa; około godziny 11 kilkunastoosobowy patrol kawalerzystów, a niecałe trzy godziny później batalion w liczbie 400 żołnierzy z Józefem Piłsudskim na czele. Różnie pisano o reakcji kielczan na to wydarzenie.

Od rogatki krakowskiej słychać pieśń – pisał harcerz Włodzimierz Gierowski – O Boże! To śpiewają Jeszcze Polska nie zginęła. Wszyscy patrzą w tamtą stronę. Trotuarami biegną ludzie, a środkiem ulicy jedzie najpierw kilku panów w siwych mundurach z czerwonymi sznurkami – to na pewno oficerowie! A za nimi cała ława zbitych czwórek piechoty. […] Naprzeciw idących tu i ówdzie wylatują panie i obdarowują ich kwiatami, na wszystkich twarzach ogromne wzruszenie i prawie wszyscy płaczą.

Z kolei Tadeusz Kurnatowski, który niedługo potem wstąpił w szeregi strzelców, twierdził, że na rogatce krakowskiej witało przybyłych zaledwie 50 osób, bo panowała ogólna nieufność wobec wyzwoleńczych poczynań. Jeszcze surowszy jest Jerzmanowski: „Stosunek Kielc do legionistów przez całą wojnę był negatywny. Odmienna postawę przyjęła spora grupa kobiet z inteligencji, zawiązując Ligę Kobiet. Z czasem nadano im nazwę „ligawki”. Wyłącznie uczuciowe pojmowanie przez nie sprawy zapoczątkowało legendę, jakoby Kielce były miastem legionowym. Mit rozbudowano, kiedy dyktatorska władza Piłsudskiego umożliwiła wyznaczenie grodu nad Silnicą jako celu dorocznej pielgrzymki, podejmowanej w dniu 6 sierpnia z krakowskich Oleandrów pod hasłem Szlakiem Kadrówki”. Ale wydaje się, że jest to ocena zbyt krytyczna; zresztą Jerzmanowski daje się poznać w swoich pamiętnikach jako człowiek mocno niechętny Marszałkowi.

Legiony spędziły w Kielcach zaledwie trzy tygodnie. Prowadzono nabór rekrutów, na tyle skutecznie, że 9 września wojsko liczyło 3 tysiące osób. 30 sierpnia odprawiono uroczystą mszę polową na placu Panny Marii. Odprawiał ją kapelan I Brygady, kapucyn Kosma Lenczowski; kielecki biskup Augustyn Łosiński pozostawał nieprzejednanym przeciwnikiem Legionów, bał się – jak mówiono – demoralizacji miasta wskutek działań samozwańczej armii. 5 września na polach Szydłówka odbyła się słynna przysięga żołnierzy Piłsudskiego na wierność Austrii.  Pięć dni potem, w wyniku przetasowań na froncie, wojsko polskie opuściło Kielce, a chwilę później wróciły doń jednostki rosyjskie. Droga do niepodległości miała być jeszcze długa.

Te trzy tygodnie stały się jednak symbolicznym czasem narodzin najważniejszej, z punktu widzenia Polski, formacji pierwszej wojny. Tak wspominał okres kielecki Józef Piłsudski:

W Kielcach odbywała się ciężka, trudna praca organizacyjna. Strzelec ze Związków i Drużyn Strzeleckich, zatem na trzy czwarte cywil, przerabiał się na żołnierza. Obok tego szła praca zagospodarowania oddziału. Więc zakładaliśmy warsztaty wszelkiego rodzaju, formowaliśmy tabory itd. Pozatem dokonywałem w Kielcach, jako pierwszem większem mieście Królestwa, próby politycznego związania ludności z nami. Kielce, jednem słowem, były bazą strzelecką, skoro Kraków, niestety nią w owe czasy prawie nie był. Stamtąd przyszli ludzie, no i pierwsza licha broń — reszta musiała być stworzona własnemi siłami.Wobec tego nic dziwnego, że Kielce miały dla mnie pierwszorzędne znaczenie wojenne, tak, jak każda podstawa wojny dla wojska.

Dodawał do tego Michał Sokolnicki, bliski współpracownik i sekretarz Piłsudskiego, a wtenczas komisarz cywilny Legionów: „Przecież tu, na tym miejscu, w tym mieście niewielkim spróbowaliśmy stworzyć Polskę, stworzyć ją z nas samych, ale w tym zamiarze i w tej wierze, że stanie się od razu Polską wszystkich Polaków”.

Myślę, że jest coś ogromnie ważnego w tych słowach Sokolnickiego. I symbolicznego – gdy przychodzi mówić o historii i roli Kielc. Gdy patrzy się na ich dzieje z pewnego oddalenia, gdy próbuje się widzieć je w jakimś szerszym, może metafizycznym porządku – to spostrzega się miejsce, gdzie ciągle próbuje tworzyć się Polska. Tutaj były i są wszystkie piękne karty tego procesu, a zarazem wszystkie jego najciemniejsze strony. Albowiem tak tworzy się nieustannie Polska rozpięta pomiędzy przednowoczesnością a postępem, zachowawczością a przedsiębiorczością, otwartością a szowinizmem, pomiędzy konserwatywnymi elitami a rewolucyjną młodzieżą. Tworzy się w Rynku podczas dnia targowego, w sklepach Kotowskiego i Róży Kestenberg, przy stoliku Dunina, na lekcjach Rogójskiego, w fabryce „Henryków”, nocą na Karczówce w przeddzień powstania i na balu maskowym w Teatrze Polskim. Tworzy się w solidarności strajku szkolnego i nieludzkim okrucieństwie pogromu Żydów. I taki jest portret Kielc. Taki jest obraz prowincji. Zaś prowincja to, dziś przynajmniej, najwierniejszy nośnik polskiej tożsamości. A ucieczka od prowincji jest ucieczką od tożsamości ku miejscu być może wygodniejszemu i ładniejszemu – jak obietnice wczesnego kapitalizmu – miejscu wszelako pustemu, pozbawionemu treści, naznaczonego Musilowskim brakiem właściwości. Czy więc Kielce na pewno powinny od prowincji uciekać? A nawet jeśli zechcą, czy taka ucieczka jest w ogóle możliwa?

***

„Co powiedzieliśmy mamy na to dowody; co pominęliśmy, to o tem inni już pisali, w czem pobłądziliśmy, co przez nieświadomość rzeczy opuściliśmy to naprawi obszerniejszy…” – tak kończył swój Opis historyczno-statystyczny miasta Kielc jego domniemany autor Tomasz Ujazdowski w 1829 roku. Nie sposób powtórzyć to samo na zakończenie tego tu szkicu. Bo z jednej strony, trudno o taką pewność w obecnych czasach, z drugiej zaś przez 200 lat zdarzyło się jednak w Kielcach co nieco. Pośród tych zdarzeń wiele jest takich, które trudno byłoby jakkolwiek umieścić w klamrze historyczno-statystycznej. A przecież również one tworzą ten portret, który próbowałem naszkicować. Bliższa jest więc mi chyba puenta, tyle razy powtarzana w myślach podczas pisania, może sentymentalna nieco i rzewna, a jednak jakoś ważna – czyli pewien fragment z Dzienników Żeromskiego. Niech więc on tu wybrzmi jako zdanie ostatnie:

Kielce! Tyle lat, taka nieskończoność przypomnień, epizodów – śliczne sny i gorycze – wszystko zapisane na kamieniach, na wieżach kościołów, na panoramach krajobrazów, na chodnikach ulic.